Dobrą tradycją sceny głównej jest pokazywanie polskich artystów na początku każdego dnia. W piątek wystąpił zespół Lao Che, w sobotę wrocławianin L.U.C., czyli wykonawcy, którzy zaistnieli mocno na polskim rynku w ostatnich kilku sezonach. Lao Che można zresztą zaliczyć do weteranów Heinekena - grali tu już po raz trzeci. I znów wygrali. Można tego zespołu nie lubić, zarzucać mu chęć zadowolenia swoją muzyką wszystkich, wyszukiwać płycizny w kompozycjach i tekstach, nie można natomiast odmówić autentycznego dialogu, jaki udaje się im nawiązać ze słuchaczami. Kolejne płyty są gorąco oczekiwane i po wydaniu przyjmowane z wielką uwagą. To było na gdyńskim koncercie widoczne doskonale.
Wyśmienicie na scenie pod namiotem pokazała się w sobotę Julia Marcell, polska wokalistka, instrumentalistka i autorka piosenek, stacjonująca na stałe w Berlinie. Słucha się przyjemnie - tak samo jak przyjemnie patrzy na polskich piłkarzy wyszkolonych za granicą. Julia wykonuje muzykę dającą się zaliczyć do bardzo obecnie popularnego chamber popu, i doskonale wie, co i jak na scenie chce osiągnąć. W dodatku zaprezentowała próbkę kompozycji powstałych z myślą o przygotowywanej właśnie drugiej płycie i można się spodziewać muzyki jeszcze lepszej niż w przypadku udanego debiutu.
Bezpośrednio po niej na estradę weszła artystka należąca do oczywistych inspiracji poprzedniczki - Regina Spektor. Jeżeli się trzymać wcześniejszej metafory, to Julia Marcell była Ebim Smolarkiem, a Regina Spektor - Lukasem Podolskim. Trzydziestolatka z rosyjsko-żydowskimi korzeniami, amerykańska gwiazda sceny akustycznej, dała koncert po prostu doskonały. Perfekcja wykonania, ale przede wszystkim jakość samych piosenek przypominała swoją klasą twórczość Joni Mitchell z najlepszych lat. Muszę przyznać, że interpretacja doskonałej kompozycji "Blue Lips" wycisnęła ze mnie szloch, co mi się przydarzyło na koncercie po raz pierwszy w życiu.
Generalizując jednak, środkowe dni festiwalu były triumfem sceny brytyjskiej. Perfekcyjne, i niezwykle przy tym różne, koncerty dały zespoły Klaxons, Skunk Anansie, Kasabian i Hot Chip. Klaxons i Hot Chip poszukują na granicy pomiędzy rockiem a muzyką elektroniczną, pozostała para przynależy do bardziej konwencjonalnego rocka, ale wszyscy przyjechali do Gdyni w topowej formie i wycisnęli ze swojej muzyki maksimum. To był pokaz potęgi artystycznej i absolutnego profesjonalizmu ze strony artystów. Co cieszy szczególnie, Klaxons zagrali wiele kompozycji jeszcze niewydanych, co pozwala typować ich następną płytę na wielkie wydarzenie tegorocznej jesieni. Album powstawał przez ponad trzy lata, w wielkich bólach, ale zapowiada się na majstersztyk.
Osobne słowa warto poświęcić również brytyjskiemu zespołowi Massive Attack. Na Open'erze już po raz trzeci, tym razem promując nowy album. Dali dobry koncert, ale przynajmniej dla mnie - już nie tak magiczny jak dwa poprzednie. Formacja z Bristolu z zespołu wytyczającego nowe kierunki staje się powoli klasyką, i trzeba to przyznać ze smutkiem. Zresztą temperatury zabrakło nieco także na koncercie innych wspaniałych weteranów, grających alternatywnego rocka Amerykanów z Pavement.