Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Inna niż wszystkie wigilijna opowieść o narodzinach

Halina Gajda
Stanisława Wójtowicz z Łosia przez ćwierć wieku była akuszerką. Na świat przyprowadziła dwa i pół tysiąca dzieci A Jak mówi, w zasadzie nie pracowała, bo kochała to, co robiła. I gdyby miała wybierać raz jeszcze, nie zrobiłaby inaczej.

Jakieś popołudnie. Dwójka dzieciaków - Stasia i Staś wybiegają ze szkoły. Zwykła, ale niezwykle szczera przyjaźń. Chłopiec skarży się koleżance: Wiesz, taki jestem dzisiaj głodny, taki strasznie głodny. Ona patrzy na niego zdziwiona. Pyta: To mama nie dała ci śniadania? Zagadnięty, odpowiada: Nie, bo mama leży w domu i bawi się lalkami. Dziewczynka, zaskoczona, postanawia pomóc swojemu przyjacielowi. Idzie z nim do jego domu, by zainterweniować. Wchodzą razem.

W niewielkiej izbie w trumnie leży młoda kobieta. Na obu ramionach trzyma niemowlęta. Dłonie oplata jej różaniec. - Gdyby była akuszerka, gdyby była akuszerka, to byście żyli - zawodzi głośno jakaś staruszka. - Nic by się nie stało, gdyby tylko była - płacze coraz rozpaczliwiej. Mała Stasia w jednej chwili staje się dorosłą Stanisławą. Szok, przerażenie, świat, który przewraca się do góry nogami...

Żeby już nigdy kobiety nie bawiły się lalkami
Gdy Stanisława Wójtowicz, mieszkanka Łosia, dzisiaj pełna ciepła 83-letnia emerytowana akuszerka, opowiada mi historię sprzed ponad pół wieku, oczy jej błyszczą. Jakby wszystko przeżywała raz jeszcze. Na nowo. - Przyszłam do domu i natychmiast zapytałam mamy, co to jest czy też kto to jest ta akuszerka. Mama odpowiedziała, że to kobieta w białej sukni, która niesie pomoc - opowiada. - W tej chwili postanowiłam sobie, że będę akuszerką, która niesie pomoc - mówi.

Bawiła się tylko w "panią w białym stroju", która pomaga chorym. Za lekarstwa służyły drobne słodkości, sama próbowała organizować sobie sprzęt medyczny. Mama pani Stanisławy nie do końca wytłumaczyła dziewczynce, na czym polega pomoc owej akuszerki. Wiedza przyszła z czasem, kolejnymi etapami dorastania. Jedno wciąż się nie zmieniało, a mianowicie postanowienie, że kiedyś będzie pomagała rodzącym kobietom.

- Gdy przyszedł czas wyboru zawodu, zdecydowałam się na szkołę pielęgniarską w Łodzi. Wróciłam do Gorlic i zaczęłam pracę w szpitalu, na oddziale chirurgii - wspomina. Praca choć trudna, dawała wiele satysfakcji, ale z tyłu głowy wciąż mocno siedział obrazek z dzieciństwa. Przecież obiecała, że pomoże Stasiowi... - W każdej wolnej chwili schodziłam do izby porodowej. Patrzyłam na pracę położnych, na cud narodzin - opowiada dalej. - I co najważniejsze, nie spotykało się tam kobiet "bawiących się lalkami" - dodaje.

Bycie akuszerką wymagało dodatkowego kształcenia. Wiedzy, którą ostatecznie nabyła w Przemyślu, kończąc dwuletnie studium położnicze - uzyskując tym samym dyplom położnej. Po zdobyciu niezbędnych kwalifikacji zawodowych wróciła do Gorlic. Był 1956 rok, miała 24 lata. W izbie porodowej w Łosiu było nieobsadzone stanowisko. Dostała skierowanie do pracy.

- Okazało się, że izba zanim przyjmie kogokolwiek potrzebuje remontu - odświeżenia ścian, naprawy dachu. Ale rodzącym kobietom było obojętne czy ściany są wymalowane, czy gdzieś cieknie. Chciały być pod opieką położnej - opisuje. - Dokładnie pamiętam pierwszą, która do mnie trafiła. Poród postępował tak szybko, że nie zdążyłam przenieść jej na łóżko porodowe, bo urodziła na kozetce - wspomina, dzisiaj już ze śmiechem. Zajmowała się nie tylko rodzącymi, a w pewnym sensie również budowlanką - z dawnej stajni zrobiła pralnię, zorganizowała porządną kuchnię.

Ja cię nie zabiję, strach cię zabije
Wieść o tym, że w Łosiu działa izba porodowa i jest przygotowana do pracy akuszerka, szybko się rozeszła. Gdy zdarzało się, że w gorlickim szpitalu było przepełnienie rodzących, kierowane były właśnie do Łosia. Często przywoziły je po prostu karetki. - Rola panów ograniczała się do odstawienia żony i szybkiego powrotu do domu - wspomina.

Zdarzali się jednak mężczyźni, którym rodząca w domu żona dodawała nadprzyrodzonych sił. - Była głęboka zima. Mróz, śnieg po pas. Wpadł do izby z impetem, zdenerwowany do granic z krzykiem: żona rodzi! Złapałam więc torbę z instrumentami, ubrałam się i wyszłam za nim. Przed budynkiem czekały sanie. Nie znałam jeszcze dobrze okolicy, ale szybko się zorientowałam że wiezie mnie gdzieś w las. Błysnęła mi myśl, że zrobi mi krzywdę zwłaszcza nie nie zważał na nic, poganiał konie, pokrzykiwał na nie, żeby szybciej i szybciej - wspomina historię sprzed lat.

Przestraszona zaczęła bić go po plecach pięściami. - Nie zabij mnie - krzyczała. - Na te słowa odwrócił się. Usłyszałam słowa, które długo tkwiły mi w uszach i głowie: - Ja cię nie zabiję, sama umrzesz ze strachu - opisuje.

W końcu dotarli na miejsce. Do malutkiej chyży z wielką kuchnią i małą izdebką, z wnętrza której dochodziło wołanie o ratunek. Chciała szybko podbiec, ale nie zauważyła wysokiego progu. Zahaczywszy, runęła do przodu, waląc twarzą w podłogę. Szczękę przeszył ból. Mężczyzna widząc, co się dzieje, złapał ją za kołnierz płaszcza i postawił na nogi. Nie było czasu. Na łóżku leżała kobieta, obok niej dziecko. Nie płakało.

- Chwyciłam je za nóżki, potrząsnęłam. Odciągnęłam śluz z gardełka, resztę zwymiotowało i zaczęło płakać. Było wyziębione. Na piecu stał garnek z ciepła wodą. Powoli, niemal na raty zaczęłam go zanurzać w niej. Maluch się uspokoił. Emocje opadły - mówi cicho.

Bywało i zabawnie. Razu jednego rodząca kobieta, notabene kolejne dziecko, krzyczała co sił w płucach: Zabijcie mnie, nie dam radny. Zabijcie. Na nic zdały się przekonywania personelu, że musi się opanować, że wtedy będzie łatwiej. Trwała przy swoim: Zabijcie.

- Uznałam, że tylko terapia szokowa będzie skuteczna - śmieje się. - Kazałam jednej z pielęgniarek przynieść siekierę. Powiedziałam to na tyle głośno, żeby rodząca usłyszała - dodaje obrazowo. Skutek był natychmiastowy. W izbie zaległa cisza, a za chwilę pytanie: po co siekiera? - No przecież chcesz, żeby cię zabić - odpowiedziałam jej z trudem powstrzymując śmiech.
Kilka minut później szczęśliwie tuliła do piersi niemowlę.

Ponad dwa tysiące dziecięcych kwileń
Przez ćwierć wieku pracy w izbie, przyjęła na świat około dwóch i pół tysiąca dzieci. Matki nie chciały rodzić w domach, za wszelką cenę starały się dotrzeć do akuszerki. Obojętnie czym i jak - w zimie saniami, latem wozem. Zdarzało się, że podtrzymywane przez inne, jechały na taczkach pchanych przez męża, kogoś z rodziny, albo po prostu przez sąsiadki. Najpierw, zgodnie z obowiązującymi wówczas procedurami, opuszczały izbę po sześciu dniach od porodu. Potem, w zależności od tego ile było kobiet, czas skracano.

- Najmłodsza mama miała mniej niż osiemnaście lat, najstarsza prawie 46. Miałam matkę, która urodziła 18 dzieci. Większość chłopców. Docenił ją sam Bierut, który sam siebie powołał na ojca chrzestnego - opowiada.

Czterokrotnie pomagała przyjść na świat bliźniakom.
- W domach nie było łazienek, ale do porodu kobiety zawsze przychodziły czyste, wykąpane. Panowało przekonanie, że kąpiel w rumianku łagodzi ból, więc rumiankowy zapach unosił się w izbie - przypomina. Bywało, że w pracy spędzała Boże Narodzenie. To tak, jakby izba porodowa stawała się stajenką, w której rodzi się Jezus.

- Narzędzia medyczne trzeba było gotować, o jednorazowym sprzęcie nikt nie miał pojęcia. Mimo to, nigdy nie doszło u mnie do żadnego zakażenia, zatrucia, żadne z dzieci nie zachorowało, a matki szybko przychodziły do siebie - cieszy się. - Kiedyś o swojej pracy opowiedziałam przypadkowo napotkanemu księdzu. Popatrzył na mnie i cicho zapewnił, że nad izbami porodowymi czuwa Matka Boża. Nie słychać jej, ani nie widać, bo chodzi boso, zawsze niewidoczna, by nie niepokoić rodzących - dodaje po chwili.

Zamiast epilogu
Staś zniknął z jej życia. Po prostu owdowiały ojciec ożenił się drugi raz i wyjechali z Gorlickiego. - Obraz zmarłej matki i jej dzieci wraca do mnie czasem. I mimo upływu lat, na plecach czuję zimny pot - mówi cicho. - Tego widoku nie da się opisać słowami - dodaje. Izby porodowej w Łosiu nie ma już od dawna, ale są ci, których przyjmowała na świat.

- Kochałam to, co robiłam. Gdyby dzisiaj ktoś kazał mi jeszcze raz wybrać drogę zawodową, nic bym nie zmieniła. Wciąż żywe są obrazy rodzących się szczęśliwie dzieci i pewnie gdybym musiała, dzisiaj odebrałabym poród - mówi już z uśmiechem.- Zresztą, często w snach wracam do pracy - dodaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska