https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Skalpel i ołówek - dwa atrybuty Jerzego Kiszki. Gorliczanie pamiętają go z pracy chirurga dziecięcego. Na emerturze rozwija pasję z młodości

Halina Gajda
Wideo
od 16 latwulgaryzmy
Przez ponad pół wieku był chirurgiem dziecięcym. Na emeryturze zamienił jednak skalpel na ołówek i… domową kuchnię, choć trzeba tutaj zaznaczyć, że sprawa zamiany ma znacznie głębsze dno, niż mogłoby się wydawać. O tym jednak później. Tak czy owak, dr n.med. Jerzy Kiszka stał się w pewnym sensie satyrykiem. Rysuje, co widzi. Czasem podpatruje świat przez dziurkę od klucza, a czasem spogląda w krzywe zwierciadło. Mówi, że to mu pozwala na dystans do rzeczywistości i poczucie, że jest jeszcze potrzebny. A kuchnia?

Było ich dwóch – Tadeusz i Jerzy. Bliźniacy jednojajowi, którzy przez dzieciństwo, okres szkoły, a później również studiów szli jak przeciąg, choć trzeba przyznać, że kilka osób udało im się doprowadzić do lekkiego szaleństwa, gdy widziały przed sobą braci, jak kalkomania. Obaj rysowali i to całkiem ponoć nieźle, od najmłodszych lat. Czemu więc żaden nie wybrał Akademii Sztuk Pięknych?

- Podejście praktyczne i pragmatyczne – kwituje w dwóch słowach pan Jerzy. - Tata optował za studiami nauczycielskimi, ale weto temu dała mama. Za to siostra, która już medycynę studiowała, orzekła autorytatywnie, że tylko fach lekarza daje szansę na w miarę normalne życie. Proponowała jeszcze architekturę, ale ostatecznie stanęło, że medycyna to będzie to – dodaje z uśmiechem.

Dwóch bliźniaków-medyków szukało żony

Skoro Jerzy miał kształcić się na medyka, nie inaczej było z Tadeuszem. Na Akademii Medycznej w Krakowie budzili sensację z racji swojej „jednakowatości”, ale pomysły, by na przykład, zamieniać się podczas egzaminów nie przychodziły im do głowy. Nawet nie dlatego, że się obawiali konsekwencji, tylko po prostu nie było takiej potrzeby.
- Mieliśmy ogromną łatwość uczenia się – dodaje skromnie.

Żeby nie było tak idealnie, to mają na koncie jeden strzał. I to taki, który był długo pamiętany pośród studenckiej barci, ale też mieszkańców Krakowa, i czytelników „Dziennika Polskiego”.

- Któregoś dnia na łamach gazety ukazało się ogłoszenie o tym, że bracia bliźniacy kończący studia medyczne poszukują kandydatek na żony. Mile widziane są panie do 40 lat, które byłby chętne urodzić im dzieci – wspomina. - Najlepsze w tym wszystkim było to, że nie wiadomo, kto ogłoszenie w prasie nadał. Brat zarzekał się, że nie on. Ja swego byłem pewny. Tak czy owak, zostaliśmy wezwani do dziekana na dywanik i musieliśmy się gęsto tłumaczyć – dodaje ze śmiechem.

Pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego, Akademię Medyczną skończył w Krakowie, a zawodowo ponad pół wieku spędził w Gorlicach. Kolebka przemysłu naftowego była trochę wypadkową wspomnianych destynacji – na pozostanie w Galicji, czy jak kto dzisiaj woli w Małopolsce, namówili go koledzy ze studiów.
- Rzekli wprost: my tu zostajemy, będziemy mieli do siebie blisko – przywołuje. - No i trafiłem do Gorlic. Był 1981 rok, a więc czas niełatwy, ale nikt nie dał mi odczuć, że jestem obcy. Nasza współpraca opierała się na wzajemnym zaufaniu – wspomina.

Dzieci do taty: rób, co kochasz, na co czasu nie miałeś

Na emeryturę przeszedł, gdy uznał, że czas oddać pole innym. Pomysłów na jesień życia za specjalnie nie miał, ale że zawsze lubił pisać i rysować, uznał, że może warto byłoby wrócić do teczki z brystolem, farb i ołówków. Dzieci – syn Bartek i córka Kinga - dopingowały ojca: rób, co lubisz, masz teraz na to czas! Więc sięgnął po artystyczne atrybuty.
- Okazało się, że mimo upływu lat, nie zapomniałem, jak się je trzyma. Poza tym, koledzy ze studiów, którzy mnie odwiedzali, pamiętali o moim satyrycznym spojrzeniu na świat. I czasem prosili, żeby coś „machnął”. Temat podrzucali sami – a to przywary żony, a to ich samych, albo ich dzieci. Wystarcza mi dosłownie kilka minut na taki prosty, humorystyczny obrazek. Podkreślam, że humorystyczny, bo nigdy obraźliwy – mówi stanowczo.

Po wielokroć podkreśla, że to przede wszystkim wpływ dzieci, które stale motywują go, by nie przestawał, by rysował. Dzięki temu ma poczucie, że jest potrzebny. I za tego „kopniaka” jest im niezmiernie wdzięczny.

Życie morskiego lekarza uczy pokory

Tutaj też nadmienić, że w dorobku zawodowym doktora Kiszki jest epizod morski. Nawet więcej, niż epizod, bo wypływał w morze na wiele miesięcy – fucha lekarza na statku-przetwórni była nie w kij dmuchał. To była nie tylko praca, ale stan umysłu: 250 osób na pokładzie na środku morza i jedna myśl, która kołatała od rana do wieczora i znów do rana: nie pozostaje nic, tylko przetrwać. Albo zwariować. Wybrał przetrwanie.
- Nabrałem pokory i mądrego przeświadczenia, że nie jestem tam najważniejszy – podkreśla.

Szlifowanie charakteru, ale też nadmiaru czasu na odgraniczonej przestrzeni odbywało się także poprzez jedzenie: co port to inna kuchnia i smaki. I to wszystko było pod ręką, więc nic tylko jeść, a później przyrządzać i kosztować.

- To eksperymentowanie w kuchni zostało mi do dzisiaj – chwali się. - Nie korzystam przepisów, co najwyżej się nimi inspiruję – śmieje się. - Moje potrawy są trochę, jak moje rysunki, które powstają pod wpływem chwili i tego, co akurat przynosi codzienność. Tak samo, jest z gotowaniem. Patrzę, dajmy na to na główkę kapusty, jakieś pozostałe warzywa, potem na kawałek mięsa, żurawinę i miód. I zupełnie podświadomie sięgam po nie kolejno. Tego dosypię, tamtego doleję. Finalnie wszystkim smakuje, więc chyba wychodzi nieźle – dodaje z uśmiechem.


Gorsza sprawa jest natomiast taka, że gdy ktoś z degustatorów poprosi o recepturę, to nie ma szans jej dostać.
- Nie dostanie, bo jej po prostu nie ma – komentuje krótko. - Gotowanie to obcowanie ze sztuką – stwierdza.

Kim jest Nanek? Nanek to kreska...


Przed rokiem, namawiamy przez przyjaciół, rodzinę i znajomych zebrał wszystko do jednej teczki i wydał w postaci kilku broszur pod wspólnym tytułem „Gry i zabawy społeczeństwa polskiego w latach 1944-2024” W podtytule dodał „Między Bugiem, Wisłą, Odrą i Nysą – najważniejsze My som”. Tam dowiadujemy się, że lek. med. Jerzy Kiszka to… Nanek.

- W locie i polocie rysowane, ukazywane, stwarzane te same gęby, mordy, zjawy, obieżyświaty zaludniające kartki szkicownika są za każdym razem inne. Czy to partyjny sekretarz, zomowiec, celebryta, małe dziecko, ojciec i mąż-pijak, nieszczęśliwa żona, dyrektor fabryki, chłopki-roztropki, domorosłe głupo-mądre filozofy, prostki, spryciarze, knujące dziwne spiski, nawiedzeni naukowcy i specjaliści od wróżenia z fusów, zapity na śmierć woźnica i nadzy furmani – wszyscy oni są typowi i Nańkowi, bo wyszli spod jego ręki, spod jego rysującego pióra, mazaka, ołówka, ale wszyscy oni są indywidualni i szczególni – opisuje swoje prace Nanek.

Bo Nanek to kreska. A ta powstaje przez podpatrywanie świata – na ulicy, chodniku, gorlickim czy krakowskim rynku. Czasem w samochodzie, czasem w samolocie albo pociągu. Niebagatelnym źródłem i inspiracją jest przeszłość. Z jednego tylko Nanek vel Jerzy Kiszka nie korzysta: z życia zawodowego.
- Byłoby to nieetyczne – ucina.

Wieści z Gorlickiego

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska