https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wilfried de Meyer, Belg z urodzenia, gorliczanin z wyboru fascynuje swoimi kolekcjami. Niby rzeczy powszednich, ale u niego nietuzinkowych

Halina Gajda
Na ponad 70 wystawach, Wilfried de Meyer pokazał tysiące przedmiotów, często codziennego użytku, ale w zupełnie nietypowej odsłonie, choćby ze względy na kształt czy pochodzenie. Ostatniego słowa nie powiedział. Czy kocie figurki są zapowiedzią kolejnego zbioru? Na to pytanie, uśmiecha się tajemniczo...
Na ponad 70 wystawach, Wilfried de Meyer pokazał tysiące przedmiotów, często codziennego użytku, ale w zupełnie nietypowej odsłonie, choćby ze względy na kształt czy pochodzenie. Ostatniego słowa nie powiedział. Czy kocie figurki są zapowiedzią kolejnego zbioru? Na to pytanie, uśmiecha się tajemniczo... Halina Gajda
Kufle na piwo, imbryki i czajniczki, kubki, pojemniki na jajka, sztućce, solniczki i pieprzniczki, instrumenty muzyczne, nakrycia głowy – to tylko kilka z punktów na długiej liście zbiorów Wilfrieda de Meyera, Belga z urodzenia, gorliczanina z wyboru. Gdy do tej "mikstury" dołączymy jeszcze fakt, że w życiorysie ma służbę na statku i jazdę wielką ciężarówką, to wychodzi nam człowiek przekraczający wszelkie schematy.

De Meyer swoimi przygodami, ale też zainteresowaniami mógłby wypełnić pewnie nie jedną, a wiele książek. Zresztą, spotkanie z nim, to wielka przyjemność. Gdy zasiadamy przy wielkim stole, z lampką i… puzzlami, przy filiżance herbaty, opowieść może toczyć się godzinami. Tym bardziej że jego kolekcje są osobliwe, oryginalne, zaskakujące. Bo jak inaczej podejść do kolekcji pojemników na jajka albo kubków we wszystkich możliwych kształtach i kolorach? A zaczęło się tradycyjnie.

- Od znaczków, którymi zaciekawił mnie dziadek – opowiada.

O znaczkach opowiada z czułością. Bo jak mówi, kiedyś po ludziach zostawały listy. Zebrane w stosik, związane gumką albo wstążką. Były źródłem wspomnień, czasem inspiracją, często jedyną pamiątką po kimś ważnym.
- A dzisiaj? Co po nas zostanie - pyta retorycznie. - Chyba tylko telefony komórkowe - dodaje smutno.

Nastoletni wilk, a w zasadzie wilczek morski

Wróćmy jednak do kolekcjonerskich pasji. Otóż, Wilfried jako poważny szesnastolatek uznał, że jest już na tyle dorosły, że może wziąć się z życiem za bary. Oznajmił, że szkoła dała mu już wszystko, czego potrzebował. Porzucił ją i zaciągnął się na… statek. Był chłopak do wszelkich zajęć, głównie fizycznych. Gdy trzeba było posprzątać – to łapał za miotłę. Gdy trzeba było pomóc w kuchni, to strugał ziemniaki, tylko furczało. Na statkach spędził pięć lat. I zwiedził kawał świata. Nie było łatwo, zwłaszcza, ze te kilka dekad temu, żegluga wyglądała zupełnie inaczej, niż teraz. Nie było łączności satelitarnej, filmów w telefonach ani wirtualnej rzeczywistości. Przez dwa, czasem nawet trzy tygodnie nie widział nic, poza wodą.

- W portach marynarze zazwyczaj wychodzili, by się rozerwać - opowiada. - Jakoś mnie nie ciągnęło do preferowanych przez nich rozrywek, ale przydawałem im się do pilnowania taksówki. Dostawałem za to zawsze parę groszy – dodaje.

W wolnych chwilach pisał też listy. Na główną pocztę w stolicy każdego z krajów. Adres nie był jakiś skomplikowany, zresztą wtedy jeszcze o Internecie nikomu się nawet nie śniło. Pisał zwyczajnie: Warszawa, Poczta Główna. Wtedy wystarczyło. Prosił o znaczki. Wysłał wtedy tych listów około dwustu i o dziwno na większość dostał odpowiedź z załączonymi znaczkami.

Podczas postoju w portach, myszkował też po różnych targach. I kupował, co go zaciekawiło. A to imbryk w kształcie konia, słonia czy domku, a to kubek w podobnym wydaniu. W ten sposób powstała licząca setki egzemplarzy kolekcja. I to taka, w której dwóch podobnych nie sposób znaleźć.
- Jestem wielkim fanem herbaty. Nieważne: czarna, biała, zielona czy owocowa. Dobrze zaparzona, musi mieć swoją oprawę – zdradza z uśmiechem.
Po pięciu latach musiał zejść z pokładu, bo upomniało się o niego wojsko. Trafił… do marynarki. Wrócił na wielką wodę. Na pokładach statków zwiedził zarówno europejskie porty, ale też te w obu Amerykach czy Afryce.
- Różnica była taka, że jako żołnierz, mogłem zwiedzać muzea i chodzić do kina za darmo – opowiada.
Podróże były nauką świata. I to dosłowną. Bo to czego nauczyła go szkoła, co widział we własnym kraju, mógł konfrontować z tym, co widział na własne oczy.
- Zdarzało się, że przeżywałem szok - wspomina.

Zwiedzanie świata z fotela tira

Po wojsku przyszła codzienność. Trzeba było szukać pracy. Zaczął jeździć tirami. Woził wszystko, co trzeba było i gdzie trzeba było. Praca nie taka lekka. Jakkolwiek to zabrzmi - droga stała mu się domem. Gdyby zliczyć przejechane kilometry, to okazałoby się pewnie, że kilkakrotnie okrążył Ziemię. We wszystkich tych niewygodach, był jeden plus – w odwiedzanych krajach mógł do woli myszkować po różnych jarmarkach, wystawkach i pchlich targach. A tam, wiadomo…
- Perełki za grosze – śmieje się.


W tworzeniu kolekcji kieruje się... ciekawością. Tak było choćby z instrumentami muzycznymi. Na którymś pchlim targu wypatrzył „coś”. Sprzedawca nie za bardzo wiedział: jakiś instrument muzyczny, afrykański pewnie. De Meyerowi to wystarczyło. Od czego są w końcu encyklopedie, leksykony.
- Zacząłem w nich sprawdzać pochodzenie moich muzycznych znalezisk, by czegoś się o nich dowiedzieć – przyznaje.
Na swoim koncie ma ponad 70 wystaw - w Gorlicach, Dębnie, Nowym Wiśniczu czy Dębnie. I zawsze są na nich tłumy ludzi, którzy są ciekawi choćby 450 kubków, każdy w kształcie i kolorze. I nie powiedział jeszcze ostatniego słowa...

Dzieje się w Gorlickiem

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Finisz kampanii. Ostatnia debata prezydencka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska