Wedle kalendarza, trzecia sobota kwietnia to Światowy Dzień Płyty Winylowej. Wszystkowiedzący internet podaje, że został ustanowiony w 2007 roku w Baltimore przez tamtejszych właścicieli sklepów płytowych. Gorliczanin Bogdan Malesza o święcie słyszy pierwszy raz, bo miłością do czarnego krążka zaraził się w podstawówce. Tak mniej więcej w ósmej klasie. Święto nie jest mu potrzebne.
- Przy dzisiejszej ulicy 3 Maja był komis. Zachodziło się tam, by choć popatrzeć na rzeczy, które zwykłemu zjadaczowi chleba z początku lat osiemdziesiątych, na co dzień się nie śniły – wspomina. - Poza ówczesną elektroniką, były tam właśnie winyle. Pośród nich Jean Michel Jarre, koncertowe nagranie z 1981 roku w Chinach. Zamarłem, gdy ją zobaczyłem, bo wtedy Jarre był moim idolem – opowiada.
Winylowy sponsoring taty
Miał to szczęście, że dom rodzinny był muzyczny. Tata, naprawiał i stroił instrumenty. Grał na saksofonie i akordeonie. Miał swój zespół, którego próby odbywały się w przejściu pomiędzy kuchnią a pokojem. Synowską miłość do muzyki więc rozumiał, choć może niekoniecznie sam gatunek.
- Tak czy owak, płytę mi kupił – wspomina.
Młodemu Bogdanowi było łatwiej, niż większości kolegów, bo rodzic zadbał i o to, by pasja młodego człowieka miała techniczne poparcie. Kupił mianowicie pewien zestaw.
- Radio Elizabeth, magnetofon szpulowy i gramofon – wspomina Bogdan. - Na owe czasy był to istny muzyczny kombajn – dodaje rozmarzony.
Po pierwszym winylu przyszły kolejne. Najczęściej kupowane w Krakowie przy Floriańskiej lub sklepie przy Małym Rynku.
- Z tym kupowaniem bywało różnie – przyznaje. - Często bowiem było tak, że jechaliśmy popatrzeć na nowinki, a wracaliśmy z marzeniem, które z nich chcielibyśmy mieć. To było takie oglądanie cukierków przez szybę – dodaje szczerze.
Rarytasy spod lady
Z pamięci odgrzebuje też inny obraz. Kolejny gorlicki sklep. Również przy deptaku. Zwany, małym papierniczym – dzisiaj można tam kupić firanki i pościel – który zaczął handlować winylami.
- Gdy przychodziła dostawa, kolejka sięgała sklepu Jedności – opowiada. - Wtedy mniej zwracało się uwagę, co się kupuje i czy naprawdę chce się tego słuchać. Mocniejsze było przeświadczenie o tym, by po prostu płyty mieć – dodaje.
W jego słowach wiele jest prawdy. Czego zresztą nie ukrywa, bo w kolekcji ma wydania, które gramofonu nigdy nie ujrzały.
- Co nie zmienia faktu, że sentyment mam do nich ogromny – dodaje.
Trochę cichaczem przyznaje się do skorumpowania pani, która w owym sklepie pracowała. A było to tak, że gdzieś na zawodowych ścieżkach spotkał jej męża. Przyszło im razem pracować. Od słowa do słowa, zgadali się.
- Ja zacząłem opowiadać o płytach, a on mi o żonie, która je sprzedaje – śmieje się. - Tak zrobiłem sobie wtyki. Serdeczna kobieta zostawiała mi pod ladą wszystko, co przychodziło – dodaje ze szczerością.
Tym sposobem w winylowych zasobach ma Dire Straits, Republikę, a tuż obok Sandrę czy C.C.Catch, by całość odbić od Vangelisa, Pink Floyd albo Gorączki Sobotniej Nocy. Eleni też się znajdzie.
- Płyta przydała się, gdy Eleni przyjechała z koncertem do Gorlic – wspomina dalej. - Oczywiście, poprosiłem piosenkarkę o autograf na niej – dodaje.
ZURT tylko w ostateczności
Kwestia płyt, to ma również oblicze towarzyskie. Bo ten, kto miał płyty, organizował dyskoteki. Nie było ważne, czy jeszcze w szkole, czy choćby w ośrodkach kultury.
- To była cała gimnastyka, bo przecież tych gramofonów musiało być kilka, żeby impreza szła gładko – opowiada. - Później doszły do tego magnetofony kasetowe i szpulowe, które ułatwiły dyskotekowy proceder – dodaje jeszcze.
Ale sprzęt czasem się psuł. I wtedy…
- Paski w gramofonie wymieniało się samemu, to samo z wkładkami i igłami – zarzeka się. - Do zurtu, czyli Zakładu Usług Radiotechnicznych i Telewizyjnych szło się tylko wtedy, gdy już wszystko padło. Tak całkiem. Totalny bezdech, a raczej bezdźwięk. Wtedy nadzieja była w Antonim Hotlosiu albo Zosi Moskal, którzy tam pracowali i potrafili wskrzesić każdy albo prawie każdy techniczny złom – podkreśla.
Całkiem osobny proceder stanowiła domowa produkcja koszulek na płyty. Przecież okładki nie mogły się zniszczyć. Królem był ten, kto miał dostęp do folii, choćby takiej, w którą niegdyś oprawiało się książki. Z wielkiej płachty trzeba było wyciąć odpowiedni kształt i zszyć ją albo zgrzać.
- Ech, to zrozumie ten, kto to wszystko przerobił. Na własnej skórze – dodaje cicho.
Kolejne krążki lądują na stole. Przypominają lata, kiedy wszystko było może nie prostsze, ale inne.
