Od początku mistrzostw Europy czuło się, że cała Polska oczekuje od Was medalu. Wielu powątpiewało jednak, czy drużynę stać na pokonanie Holandii lub Rosji. Tymczasem awans do półfinału jest bliski (mecz z Bułgarią zakończył się po zamknięciu tego wydania - przyp. red).__
Tak, i nie muszę dodawać, jak bardzo jesteśmy szczęśliwe. Nie popadamy jednak w euforię. To normalne, jeśli sportowiec wychodzi na boisko, to chce walczyć o najwyższe cele. Gdybyśmy grały z minimalistycznym nastawieniem, na przykład zadowoliły się wyjściem z grupy, to chyba nie byłoby dobrze. Mamy świadomość, że jeśli mistrzostwa odbywają się w Polsce, mamy taką wspaniałą publiczność, taką jak tu w Łodzi, dopingują nas tysiące kibiców, to oczywiste, że nikt nie chce oglądać, jak pięknie przegrywamy. Wszyscy oczekują medalu, to naturalne.
Porażka z Holandią wstrząsnęła zespołem?__
Nie robiłyśmy tragedii po przegranej z Holenderkami, choć takie porażki bardzo bolą. Grałyśmy słabo, ale wiedziałyśmy, że stać nas na coś znacznie lepszego. Każda wierzyła, że do kolejnych spotkań musimy przystąpić z mocnym postanowieniem zwycięstwa. Przecież po przegranej z Holandią nadal byłyśmy w grze. Najbardziej żal mi było, że do końca nie udało nam się stworzyć takiego zespołu jak dziś w meczu z Rosją. Kiedy Holenderki na nas skoczyły, nie potrafiłyśmy im odpowiedzieć tak samo.
Co miało największe znaczenie w meczu z Rosją?
Myślę, że nasza odporność psychiczna. Trochę nas irytowały częste pytania, który słyszałyśmy w ostatnich dniach: czy wielotysięczna widownia nas nie przytłacza. Cierpliwie odpowiadałyśmy, że nie, że to wspaniałe grać przed takimi kibicami. Czasem wyczuwałam, że nie każdy nam dowierzał. Dziś przekonałyśmy chyba wszystkich niedowiarków, że jesteśmy drużyną mocną psychicznie.
Nie miała Pani momentu zwątpienia?
Nie, absolutnie. Przegrany set tylko nas rozzłościł, zmobilizował, wyzwolił jeszcze silniejsze pragnienie zwycięstwa. Miałyśmy przecież świadomość, że poprawki nie będzie i jeśli przegramy, to może być koniec marzeń o sukcesach w tym turnieju.
Jako podwójne Złotko może Pani porównać początek drogi tamtej, legendarnej już drużyny i tej obecnej?__
Myślę, że droga była bardzo podobna. W 2003 roku zaczynałyśmy turniejem w Montreux, były mecze w World Grand Prix, grałyśmy też inne spotkania towarzyskie, więc tak jak teraz. Wówczas też nie błyszczałyśmy, nie odnosiłyśmy oszałamiających zwycięstw, a wokół słychać było narzekania, że jeszcze to czy tamto w naszej grze jest nie tak. Miałyśmy też trochę szczęścia już w finałach, w grupie, bo Bułgarki pokonały Włoszki. Umiałyśmy jednak wykorzystać ten uśmiech losu. Wierzę, że i teraz też tak będzie.
Jest jednak zasadnicza różnica. W porównaniu z drużyną trenera Niemczyka w zespole Matlaka nie ma takich indywidualności jak Glinka, Świeniewicz czy Skowrońska.__
To nie jest nasza wina, że nie ma tamtych zawodniczek. Powtarzamy sobie jednak: ich nie ma, ale przecież jesteśmy my. Wiadomo, że nie zastąpimy tamtych dziewczyn. Nie możemy jednak usiąść i o tym rozmyślać, ale musimy grać najlepiej jak potrafimy. To widzi każda z nas.
Nie niepokoiło Pani, że nawet w tych zwycięskich meczach nie potrafiłyście utrzymać równego poziomu gry?__
Trudno utrzymać równy poziom gry przez cały mecz. To się udaje naprawdę niewielu drużynom, nawet najlepszym na świecie. Ale przecież liczy się to, jak gramy na końcu. Zarówno w meczu z Hiszpanią, z Chorwacją, z Belgią, jak i teraz z Rosją do nas należało ostatnie słowo. I o to chodzi. W końcówkach potrafiłyśmy się zmobilizować, i oby tak było nadal.