Różnica jest jednak taka, że tutaj jeździ dwadzieścia razy więcej pociągów - i to we wszystkich możliwych kierunkach.
W czasie tych długich podróży targają człowiekiem rozterki natury zawodowo-egzystencjalnej i uciążliwe pytania o sens wszystkiego. Na przykład o sens tracenia w sumie siedmiu godzin (z czego cztery w autobusie), żeby zobaczyć trwający sześć minut wyścig wioślarski. W normalnych warunkach tyle można by poświęcić, no nie wiem, może - skoro jesteśmy w Londynie - na śniadanie z rodziną królewską. A i tak nie jestem przekonany, czy bym się na to akredytował.
Odpowiedź na wątpliwości w końcu przychodzi i jest jasna jak amerykański lager (w odróżnieniu od angielskiego niepijalny) - podróże, te olimpijskie również, po prostu kształcą. Rzecz nie w tym, że poznasz technikę wiosłowania, fechtunku i zakładania zapaśniczej dźwigni, bo komu to potrzebne. Ale jadąc do takiego Londynu, dowiadujesz się wielu ciekawych rzeczy. Tak bezcennych na przykład jak ta, ile zarabiają tu kelnerzy.
Kilka dni temu siedzieliśmy sobie w sile trzech dziennikarzy we włoskiej restauracji, gdy polskim "Dzień dobry, co podać?" zaskoczyła nas uprzejma kelnerka. Wiecie, taka typowa kombinacja dla współczesnej metropolii. Restauracja włoska, właściciel Arab, kelnerki z Polski. Globalizacja na rogu Hastings i Mabledon.
Zawsze to jednak lepiej trafić w lokalu na rodaczkę, bo zdarza się teraz w Londynie, że kelnerzy mówią po angielsku gorzej od ciebie. I zamawiasz mature cheddar with Branston pickle (mejczer czedar łit branston pikl, dojrzały ser z piklem), a dostajesz cumberland sausages (kamberland sosedżys), taką kręconą kiełbaskę. Wymiana dania jest jeszcze trudniejsza, bo ryzykujesz, że przyniosą ci roast pork belly (rołst pork belly, czyli chyba pieczone żeberka) - i koniec końców, idziesz na pizzę (pica) do Włocha (na przykład tego, którego właścicielem jest Arab, a pracują Polki), bo tam mogą się pomylić tylko co do składników położnych na cieście.
No, ale skoro pracuje tam twój rodak, a w zasadzie rodaczka, to sprawa jest banalnie prosta i coś na pewno uda ci się zjeść.
Siedzimy sobie więc we trzech u Włocha, prowadząc uczoną dysputę na temat kobiet i bloku Marcina Możdżonka, no bo w końcu są igrzyska. Podchodzi pani, w lot podchwytuje znajome narzecze i "dzień dobry, dzień dobry, a panowie skąd, w jakim charakterze", itd. I taka gadka-szmatka. - Ja - opowiada pani między donoszeniem i odnoszeniem talerzy - kocham podróżować. Właśnie wróciłam z Hiszpanii, niedługo wybieram się do Włoch, a cały 2013 rok mam zamiar jeździć po świecie. Tu pracuję i sobie zbieram na te wyjazdy.
Wszyscy trzej zaczęliśmy rozważać pozostanie w Londynie i zatrudnienie się tutaj w charakterze kelnerów.
Państwo wybaczą ewentualne błędy i literówki, ale pisząc te słowa, klęczę w strefie wywiadów przy torze dla kajakarzy górskich i mi niewygodnie. Kajakarze górscy pływają jeszcze krócej od wioślarzy, bo tylko półtorej minuty. Za to krócej się też do nich jedzie. Fajne chłopaki. Zresztą wioślarze też. Ciężki sobie tylko wybrali kawałek chleba - wyczerpujący trening i małe pieniądze. I to też jest pouczające, bo co my tam przy nich wiemy o wysiłku i poświęceniu. Przynajmniej jednak zwiedzą sobie kawałek świata. Każdy ma na to jakiś sposób, no, ale dziennikarze też w sumie mają niezły. Może nawet najlepszy. Nie licząc oczywiście londyńskich kelnerów.
Dyrektor MORD-u chce ograniczyć ruch "elek" Przeczytaj!
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!