Po drugie zaś, dziennikarze owi sprawiają wrażenie, że ich podstawowym zajęciem jest produkcja materiałów, które za chwilę znajdą się w sieci jako tworzywo do rozmaitych parodii, przeróbek, montażów, podmianek głów i tułowi albo - co jeszcze pewniejsze - po opublikowaniu ich
w internetowych portalach zostaną użyte jako tematy pyskówek na tzw. forach.
Miejsca takie mają do siebie to, że w ramach wolności słowa wolno tam na wszystko napluć
i wszystkim naurągać; nie lęgnie się tam żadna myśl poważniejsza poza smutną obserwacją, że i tak w końcu ktoś kogoś nazwie "żydem", "pedałem", względnie "esbekiem" i "komuchem" i to niezależnie od początkowego tematu.
Dziennikarze zawodowi i niegdyś poważne media doskonale o tym wiedzą i dlatego starają się przedłużyć życie własnym publikacjom, podlizując się czytelnikom, słuchaczom i widzom po to, by zechcieli ulżyć własnym frustracjom w długich seansach "dyskusji" internetowych, przypominających jazgot psów szkolonych do walki lub przywodzących na myśl zapamiętanie kiboli toczących ze sobą plemienne walki na pały i siekiery.
Co najśmieszniejsze - ci sami dziennikarze ubolewają później publicznie nad upadkiem dyskursu publicznego w naszym kraju i nad tym, że większość polityków używa języka, jeśli nawet nie spod budki z piwem (kto jeszcze pamięta taką instytucję?), to z pewnością z podwórka. I to nie na Woli, bynajmniej.
Sławna zasada Petera powiada, że w korporacjach kompetentni urzędnicy awansują tak długo,
aż zajmą stanowiska wykluczające jakąkolwiek kompetencję. Można to odnieść do karier niektórych dziennikarzy, szczególnie śledczych.
Dociekliwi reporterzy, zwietrzywszy swoją szansę po pierwszym, drugim udanym śledztwie zaczynają tak kultywować swoją dociekliwość i tak pieścić w sobie myśl, że ludzie ich kochają i oczekują na ujawnienie kolejnych afer, iż w końcu zabrną w tanią, tabloidową manierę.
I tak dziennikarskie lwy i lwice przeobrażają się w hieny, a orły stopniowo upodabniają się do sępów. Dotyczy to nie tylko poszczególnych dziennikarzy, ale całych firm medialnych. Potrzeba nieustannego podobania się, zabiegania o życzliwość tzw. piątej władzy, jak ostatnio określiła internetowe fora i ich bywalców Dorota Masłowska (jestem szczęśliwy, że mogę w końcu powołać się na autorkę "Wojny polsko-ruskiej" jak na intelektualny autorytet) - wszystko to sprawia, że nad dziennikarskim fachem zawisa nieszczęsny cień taniego, sprzedajnego pismactwa rodem z bulwarówki.
I jeśli ktoś tego w porę nie zauważy, nie zauważy już nigdy.
Z żalem, przyznaję, obserwowałem stopniowe obsuwanie się w tabloidalne trzęsawisko programu TVN "Teraz my!". Obsuwał się nie tyle sam program, co jego prowadzący - redaktorzy Sekielski
i Morozowski, którzy, co warto pamiętać, odbierali niegdyś laury za jakość produktów z ich warsztatu. Można było mieć wątpliwości, czy prowokacje i zasadzki, jakie urządzali, są do końca w zgodzie
z normami elementarnie pojmowanej przyzwoitości, ale czegóż w końcu się nie robi, by ujawnić świństwo! Oklaski, jakie rozległy się po aferze z taśmami Beger, zachęciły obu panów do tego stopnia, że uwierzyli, że tak można zawsze i wszędzie.
Kiedy przez kolejne miesiące popisywali się talentami śledczych, sadzając na fotelu przesłuchań polityków z tej i owej strony, każąc im mierzyć się z wygrzebanymi skądś faktami i kwitami,
co rozsądniejsi telewidzowie myśleli sobie: ot, TVN uprawia swoistą zabawę w mieszanie stylów "Big Brothera", "Rozmów w toku" i "Tańca z gwiazdami".
Ale na dnie tej zabawy kryło się podejrzenie, że nie chodzi o nic więcej niż tylko spektakl. I to taki,
o którym będzie długo huczeć: powtórzą to gazety, agencje, internetowe portale.
I kiedyś podejrzenia stały się oczywistą oczywistością: wylazło to w trakcie programu z udziałem ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, któremu bohaterska ekipa TVN pod wodzą redaktorów S.
i M. wywlokła małżeńską bójkę uliczną w USA, za którą minister trafił na parę godzin do ciupy,
bo wedle praw obowiązujących w najbardziej demokratycznym państwie świata tak właśnie być powinno. I nic to, że minister tłumaczył wszystko nieporozumieniem, że sprawa miała miejsce dawno temu, że kaucję za ministra przyniosła do sądu rzekomo skatowana małżonka (której, notabene, do głosu nie dopuszczono). "Szoł" musi iść dalej. Jest trup - są i sępy. Gdyby nie było trupa - sępy nadal mogłyby uchodzić za orły.
A jak trupa nie ma - trzeba go jakoś znaleźć. A jak się nie znajdzie - to i sfabrykować. "Ciemny lud
to kupi"… O, przepraszam! To przecież słowa polityka z innej opcji!
A co z rodziną Drzewieckiego? Co z jego bliskimi?
Nie, pan minister nie należy do moich idoli i nie mam większych powodów, by go bronić. Jeśli kogokolwiek bronić tu trzeba, to panów Sekielskiego i Morozowskiego: bronić przed zadufaniem, przed wiarą, że za cenę urządzenia spektaklu i przychylności maglarek z Internetu (urządzono tam już plebiscyt, czy Drzewiecki powinien być nadal ministrem po czymś takim) warto poświęcić zaufanie
do zawodu i do programu, kiedyś poświęconego czemuś więcej niż grzebanie w gaciach, teczkach
i zwietrzałych dawno papierach.