Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katarzyna - koleżanka dla dzieci

Halina Gajda
Halina Gajda
fot.halina gajda
Urodziła pierwsze dziecko, mając 19 lat. Nie żałuje, ale nie wyobraża sobie, by córki poszły jej śladem.

Jak wychować dzieci na szczęśliwe?
I ja mam to niby wiedzieć? (śmiech)

W sumie, to tak. Bo ma Pani czwórkę pociech, jest Pani młoda, bo co to jest 40 lat, w zasadzie mogłaby Pani iść z nimi na dyskotekę. Pewnie nikt by nie zauważył, że przyszła mama z córką...
Coś w tym jest, bo zdarzało się, że kiedy byłyśmy razem, oczywiście nie na dyskotece, tylko na naszych lokalnych imprezach, pośród męskiej części miałyśmy takie samo powodzenie. (śmiech) Choć ja urodziłam pierwsze dziecko, mając 19 lat, i dziś tego nie żałuję, to jednak odradzam wczesne macierzyństwo. Nie bez kozery mówią, że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć, dojrzeć, nabyć wiedzy.

[b]Wyobraża sobie teraz Pani, że córka ma już swoje dziecko?
Nie. Kompletnie. Może wynika to z moich doświadczeń. Po pierwszej córce stosunkowo szybko, bo w kilka lat, na świecie pojawiła się jeszcze trójka. Z perspektywy sama się śmieję, że mąż wiedział, co robi. Jak się chce mieć pewność, że żona nie ucieknie, tylko zostanie w domu, to trzeba jej dać na zimę trampki, a na lato dziecko...

Czuje Pani, że straciła młodość?

Nie próbowała Pani nadrobić czasu? Bo przecież kiedy koleżanki szalały na imprezach, Pani miała mnóstwo obowiązków.
Nie. Nigdy nie uważałam, że coś mnie w życiu ominęło. Faktycznie, miałam 19 lat, gdy zostałam mamą, i gdyby przyszło mi dzisiaj jeszcze raz startować w życie, byłabym mądrzejsza, ale i tak niczego nie żałuję.

Najstarsza córka jest na medycynie, młodsze dzieci co rusz wygrywają olimpiady, zawody sportowe. Mamę traktują jak kumpelkę. Nawet się dziwię, że nie mówią do Pani po imieniu.
Bo my co jakiś czas urządzamy sobie taką godzinę szczerości. Każdy mówi wtedy, co go boli, co mu się nie podobało. Wymagałam tego od dzieci, sama z mężem też dostosowywałam się do tych zasad. Ale dzieci wychowuję rygorystycznie.

Zapachniało tutaj przemocą.
Jak zasługiwały, to dostawały karę. Czasem nawet klapsa w tyłek.

Teraz to mało polityczne...
Odpowiem tak: lata temu, gdy córka mimo wielokrotnych zakazów wyszła na ruchliwą drogę, a my nie mogliśmy jej znaleźć, to dostała nauczkę. Jak ją w końcu mąż dorwał, to ją zwyczajnie w tyłek trzasnął. Pamiętam jak dzisiaj, jak zaczęła płakać. We mnie upatrywała pocieszenia. Gdy dobiegłam do nich, to dla równowagi zrobiłam to samo, co mąż. Do dzisiaj mi to wypomina.

Ale za nogę do stołu Pani ich nie wiązała? (Śmiech)
Nie było takiej potrzeby, chociaż dziecięce kłótnie w naszym domu są jak małe trąby powietrzne. Kiedy zaczynali bitkę między sobą, to wyglądali jak takie małe wojujące kocięta, co leją się tak, że kłaki fruwają w powietrzu.

[b]Jak Pani godziła zwaśnione strony?
Rozmawialiśmy. Czasem na zasadzie: mówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu. O ile czasem dochodziło między nimi do rękoczynów, to jednak godzili się szybko.

A co do wychowania w ogóle, skąd czerpała Pani wzorce?
Starałam się nie powielać schematów mojej mamy. Tu słowa do niej: nie gniewaj się, mamo, ale im krótszą smycz chciałaś mi założyć, tym szybciej chciałam się z niej zerwać. Bez względu na konsekwencje.

To co Pani robi - hulaj dusza, piekła nie ma?

Ja w soboty miałam być w domu nie później niż o godz. 22. Przyznaję, że sama tej zasady w stosunku do swoich dzieci nie stosowałam. Warunek był jeden: mam wiedzieć, gdzie i z kim przebywają. I dzieci to respektowały. Doszło do tego, że sobotnie wieczory w naszym domu to jest istny małpi gaj. (śmiech) Bywa, że u synów w pokoju siedzi szesnastu kolegów, chichrają się i przekrzykują. Wiedzą, ile mogą, gdzie jest granica. Dotyczy to zarówno moich dzieci, jak i ich gości. Znam wszystkich znajomych całej czwórki, wiem, co się dzieje w szkole, na uczelni.

Czyli, że mogą balangować całe noce.
Balangować to mogą w weekend. Tylko jest małe „ale”. Nawet jeśli jedno czy drugie wróci do domu o świcie, to rano mają wstać do kościoła. Idziemy całą rodziną i nie ma z tym dyskusji. Wiedzą, że nie odpuszczę i jak trzeba, wywlokę za skórę. Tak planują zabawę, żeby być przytomnymi. Nie ustrzegłam się chęci bycia na topie: zdarzało się, że na wywiadówkach słyszałam upomnienia, żeby dziewczyny nie malowały się do szkoły. Niby powiedziane to było do wszystkich rodziców, ale ja brałam to do siebie. I co? Nic. Jak zaczynam oponować, to słyszę: mamo, przecież wszystkie dziewczyny się malują. Moje córki miały i mają naprawdę dobre wyniki w nauce, więc argument „ucz się, nie maluj” odpada. Uległam im z nadzieją, że moda minie.

Można by powiedzieć: idealne dzieci... Pani to w takim razie ma farta.
Idealne? Idealni są święci. Moje dzieci na pewno nie. Są fajne, empatyczne, ale nie idealne. Swoje za uszami mają. Przykład pierwszy z brzegu - którejś niedzieli wstaję rano, oczy przecieram i co widzę za oknem? Siekierę na parapecie...

Mąż zostawił. Wielkie mi co.
Mąż takich rzeczy nie robi. Ja się naprawdę przestraszyłam, bo pomyślałam, że to próba zastraszenia mnie albo mojej rodziny. W końcu nie co dzień znajduje się ostre przedmioty na parapecie własnego domu. Zaczęłam po sąsiadach biegać i pytać, czy to przypadkiem nie był jakiś głupi dowcip.

I co?
Nikt nic nie widział, nikt nie wiedział. Niczym jakiś detektyw, przepytałam wszystkich dookoła, tylko poza swoimi dziećmi.

To one?
Jedno. (śmiech) Bało się przyznać, że ma wieczorne spotkanie.

Nie rozumiem...
Ja też nie mogłam zrozumieć. Okazało się, że absztyfikant wszedł oknem. Bał się nocą iść przez wieś, więc zabrał babci siekierkę. Nie wiem, do czego miałaby mu służyć, bo chuliganem nie jest, ale widocznie potrzebna mu była do podtrzymania pewności siebie. Dziecięciu powiedziałam tyle, że w Ropicy do domów wchodzi się drzwiami, nie oknem. To samo z wychodzeniem. Teraz jest już normalnie, to znaczy sympatie moich dzieci wchodzą i wychodzą otworem drzwiowym. Bez względu na porę dnia.

Dziewczyny przychodzą się radzić?
Tak, i to w takich sprawach, w których ja nie miałabym śmiałości, by pójść do swoich rodziców. To w sumie dorośli ludzie. Trudno im wmówić, że dzieci biorą się z kapusty. Wolę, żeby przyszły i otwartym tekstem powiedziały o swoich wątpliwościach, niż żeby to mieli robić ich koledzy. Nie chodzi tylko o sprawy osobiste, intymne, ale całą rzeszę innych, dotyczących zwykłego życia. Od początku dawałam i nadal daję im dużo swobody, ale są i obowiązki. Nie ma przebacz, coś za coś.

Są uparte jak mama?
Tak, choć nie wiem, czy to do końca dobra cecha. O ambicjach nie wspomnę.

Dlaczego?
Bo ambicja może być stymulująca, ale i rujnująca. Najstarsza córka jest na medycynie. Gdy dzwoni, to zdarza się, że truchleję, bo nie wiem, z jakim problemem - albo się pochwali, albo będzie płakać, że coś jej nie poszło. Choćbym nie wiem jak tłumaczyła, to i tak nie przekonam jej, że jedna trója z kolokwium to nie koniec świata. Cieszę się, że widzą dalej niż czubek własnego nosa. Choć i tu moja metoda nauczania bywała bolesna.

Bo?
Bo zdarzało się, że nakazywałam, żeby dzieliły się z innymi tym, co było dla nich ważne. Nie robiłam tego nagminnie, a czasem sama byłam pod ścianą, gdy trzeba było wesprzeć słabych i biedniejszych. Robiły to z oporami, ale nigdy nie powiedziały, że nie. Może dlatego nie wiem, co to dziecko, które w sklepie rzuca się na podłogę z krzykiem i płaczem. Mówiąc w skrócie: mam wspaniałe dzieci i cieszę się, że pierwsze urodziłam przed 20. rokiem życia.

rozmawiała Halina Gajda

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska