- Postawiliśmy mężczyźnie zarzut uprowadzenia małoletniego chłopca oraz usiłowanie spowodowania u pokrzywdzonego ciężkiego uszczerbku na zdrowiu - mówiła w lutym br. tuż po zdarzeniu Bogusława Marcinkowska, ówczesna rzecznik krakowskiej prokuratury.
W trakcie śledztwa okazało się, że policja w Słowenii poszukiwała Martina L., bo w styczniu br. zgłoszono jego zaginięcie. W tajemniczy sposób znalazł się na drugim końcu Europy w Polsce i 2 lutego w Krakowie zaatakował 4-letniego chłopca, który na ul. Siedleckiego na Grzegórzkach jeździł na rowerku pod okiem mamy. Słoweniec podbiegł do niego, ściągnął z siodełka i zaczął uciekać z dzieckiem przerzuconym przez ramię. Matka chłopczyka głośno wzywała pomocy i na ratunek pospieszyli jej przypadkowi przechodnie.
Po kilkudziesięciu metrach ucieczki Słoweniec wrzucił chłopca głową w dół do kontenera na śmieci i zaczął go dźgać kijem. Następnie podniósł dziecko do góry, ugryzł dotkliwie w policzek, z powrotem znowu cisnął do kosza, a sam zaczął uciekać. Porywacza ujęto po pościgu.
Dziecko trafiło do szpitala w Prokocimiu z siniakami i ranami na twarzy.
Przed prokuratorem Martin L. nie ustosunkował się do przedstawionych mu zarzutów. Na pytanie - czy wie z jakiego powodu przebywał w szpitalu podał, że powiedziano mu, że naruszył prawo i brał narkotyki. W trakcie przesłuchanie nie krył, że jest zmęczony i ma mętlik w głowie. W jego krwi nie wykryto alkoholu i narkotyków, ale śladowe ilości pigułki gwałtu i płynu do chłodnic.
Tożsamość mężczyzny potwierdził jego ojciec, który przyjechał z Ljubljany w Słowenii i pojawił się w Krakowie. Teraz Martina L. Czeka leczenie w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym