Ciężarówka za ciężarówką dorzucały kolejne metry przedhutniczej hałdy, która była świętym miejscem dla różnej maści muzyków. Jeden z nich, artysta-performer, na "Złomie" regularnie budował instrumenty, na które publiczność dawała się później nabierać. Drugi, tym razem pianista, znalazł w boksie z makulaturą pierwsze wydanie sonat Beethovena. Musiał później te wszystkie opusy i tonacje, ósemki, krzyżyki i bemole zanieść na wielką, dwutonową wagę i z odpowiednią kartką udać się do biura, gdzie siedział kierownik i dwie sekretarki plus kasjerka. Biuro było poobijane, na stołach zaznaczały się plamy po granatowym tuszu do pieczątek i tylko kasjerka miała wszystko poukładane, czyste, z przydziału, z banderolami. Miała nawet papier toaletowy.
Ale wróćmy na plac. To było zwykłe klepisko. Rzadko się zdarzało, żeby było puste, a jeśli nawet, to zaraz ktoś zrzucał na nie kilka ton stali, która nie tylko wzbudzała atomowy grzyb kurzu, ale i wołanie o pomstę do nieba mojej niani, co to akurat odkurzała książki. Nie tylko. Ten kilkutonowy ciężar robił mnóstwo sążnistego huku, jakby cały świat walił się na głowę. Był "Złom-Stal" miejscem bardzo perkusyjnym. Od 7 do 18.
Na ustawę śmieciową wszyscy narzekają, a mnie się podoba. Szczególnie podobają mi się w niej śmieci.