Czy w Pana przypadku historia zatoczyła koło? Rozpoczynał Pan przygodę z piłką w klubie, z którego został Pan właśnie zwolniony...
Takie jest życie trenera. Nikt nie może być pewny stałej posady. Myślę, że w regionie zachodniej Małopolski, a może nie tylko, i tak jestem rekordzistą. Pracowałem z seniorami Niwy przez dziewięć lat. To szmat czasu. Zawsze będę miał sentyment do tego klubu.
Pamięta Pan swój początek w Niwie w roli szkoleniowca?
Trafiłem do Nowej Wsi w zimowej przerwie, grając jeszcze w czwartoligowym Pasjonacie Dankowice. Udało mi się jakoś godzić obowiązki w dwóch klubach, których drużyny występowały w różnych województwach. Jednak po wygraniu z Chełmkiem walki o mistrzostwo oświęcimskiej klasy A postawiłem już tylko na Niwę.
I to był chyba dobry wybór...
Trafiłem na dobry okres klubu, bo oprócz doświadczonych zawodników, jak Sebastian Kaczmarczyk, Sławek Tlałka, Mirek Dudzic, Łukasz Ryłko, że o sobie już nie wspomnę, pojawiła się grupa młodych utalentowanych chłopców. Wystarczy wspomnieć o Mariuszu Piskorku, Tomaszu Dubielu, Konradzie Bączku, czy Sebastianie Kajorze. To wszystko sprawiało, że doświadczenie w połączeniu głodnej sukcesu młodzieży napędzało zespół do kolejnych awansów.
A było ich potem jeszcze kilka...
W klasie okręgowej zatrzymaliśmy się na dwa lata. Awansowaliśmy do V ligi krakowsko-wadowickiej z drugiego miejsca, za Spójnią Osiek Zimnodół. To był wtedy szczebel pośredni pomiędzy IV ligą i „okręgówką”. Tutaj także występowaliśmy dwa lata. Potem był awans do IV ligi i pobyt w niej przez cztery sezony.
Można powiedzieć, że miał Pan doskonałe warunki do zdobywania doświadczenia w pracy trenera, rozpoczętej właśnie w Niwie.
Najlepszą weryfikacją trenerskiego warsztatu byłaby praca w innym klubie, w nowym środowisku. To jednak nie jest uzależnione tylko ode mnie. Trenerów jest przecież więcej niż klubów.
Wróćmy jednak do Niwy. W niej wszystko się przecież zaczęło.
W Nowej Wsi kopałem w piłkę do juniorów. Potem przeniosłem się BKS Bielsko-Biała, gdzie miałem możliwość sprawdzenia się w śląskiej lidze wojewódzkiej. Wróciłem do Niwy, która występowała w klasie okręgowej. Upomniało się o mnie jednak wojsko, ale - spełniając swój obowiązek wobec ojczyzny - także nie zerwałem z futbolem, mając możliwość grania w miejscowej drużynie, gdzie miałem jednostkę, na poziomie klasy okręgowej. Potem była Soła Kobiernice, Janina Libiąż, a od 1996 roku na dziesięć lat trafiłem do Pasjonata Dankowice.
Jak wspomina Pan ten okres przygody z futbolem w roli zawodnika?
Bardzo dobrze, bo Pasjonat był wtedy jednym z wiodących klubów w regionie. Dankowice położone są na granicy Małopolski i Śląska. Organizacja klubu i osiągane przez seniorów wyniki wzbudzały zazdrość okolicznych klubów. Pierwszy zespół był w czołówce grupy śląskiej IV ligi. Raz udało nam się awansować do III ligi. Spadliśmy z niej po roku, ale przynajmniej mogłem sobie pograć w doborowym towarzystwie zawodników. Wtedy w rezerwach Odry Wodzisław bramki strzegł Mariusz Pawełek, a w Rakowie Częstochowa mogłem w bezpośredniej rywalizacji zmierzyć się z Jackiem Krzynówkiem.
Na jakiej pozycji wówczas Pan występował?
Grałem zawsze w środku pomocy. W Pasjonacie moimi partnerami byli m.in. Adam Szlachta, Staszek Bochenek, już świętej pamięci, czy Jarosław Chowaniec. W miarę upływu lat byłem przesuwany do defensywy.
Najlepszy Pana mecz w barwach Pasjonata?
To nie było oficjalne spotkanie, lecz sparing, przeciwko wówczas ekstraklasowemu Hutnikowi Kraków. Prezes Pasjonata, Andrzej Sadlok, zapraszał zespoły z krajowej czołówki, a wtedy Hutnik był w ekstraklasie. W jego kadrze występowali wtedy m. in. Siergiej Szypowski, to w bramce, czy Waldemar Adamczyk. Wygraliśmy wtedy 3:2, a mnie udało się strzelić dwa gole.