- Nie czuję się winny śmierci Marii K. Tylko ją pobiłem, ale z jakiego powodu zmarła, tego nie wiem. Nie umiem też wytłumaczyć, dlaczego pokroiłem i spaliłem jej zwłoki - tłumaczył się przed sądem Krzysztof Ż., były policjant oskarżony o pozbawienie życia mieszkanki Szczawnicy.
Proces 43-latka rozpoczął się we wtorek przed Sądem Okręgowym w Nowym Sączu, a cała Szczawnica i okolice do tej pory huczą od plotek, domysłów i spekulacji na temat śmierci Marii K., która miała paść ofiarą zbrodni doskonałej.
60-letnia Maria K. ostatnie lata swojego życia utopiła w wódce. Chociaż większość życia spędziła w Szczawnicy, to wychowała się w Rudniku koło Krakowa. Po rodzinnym, drewnianym domu nie ma już śladu, stoi tylko murowany budynek.
- Nie umiem wytłumaczyć, czemu spaliłem zwłoki - mówił przed sądem
- Maryśka była chyba najzdolniejsza z czwórki rodzeństwa. Jeszcze jako młoda dziewczyna odnosiła sukcesy w sporcie, trenowała lekką atletykę. Dyplomy z jej sukcesami ciągle gdzieś jeszcze są - opowiada Tadeusz Wiśnicz, młodszy, drugi brat zabitej.
Pokazuje album z rodzinnymi zdjęciami. Szczupła, śliczna Maria K. uśmiecha się ze starych fotografii. Jej niezwykła uroda przykuwa wzrok. Po urodzeniu dwójki dzieci i rozwodzie z cukiernikiem Zenonem K., Maria K. z żalu i zgryzoty zaczęła nadużywać alkoholu.
- Zmarnowała się kobieta. Nie potrafiła powiedzieć stop i wyzwolić się z nałogu - mówi Renata S., jedna ze znajomych.
Kiedy 60-latka nagle przepadła bez śladu w połowie czerwca zeszłego roku, zaczęto sobie przypominać, gdzie i z kim ostatni raz była widziana. Policja zapukała wtedy do drzwi Krzysztofa Ż. Były sierżant sztabowy z 16-letnim stażem od razu rozwiał wątpliwości kolegów po fachu.
- Owszem, Maria K. mieszkała u mnie, ale zniknęła. Wyjechała. Nie wiem, gdzie jest - zapewniał. Zakrojone na szeroką skalę policyjne poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Zaglądnięto w każdą dziurę, sprawdzono piwnice, altany i ogródki działkowe. Bez skutku, emerytka przepadła jak kamień w wodę.
Dopiero po dwóch tygodniach policjanci ponownie zjawili się u Krzysztofa Ż. Wtedy mężczyzna przyznał się do winy, na wizji lokalnej pokazał, jak doszło do tragedii.
- Maria K. była namolna, ciągle domagała się alkoholu. Piliśmy u mnie w mieszkaniu wódkę, doszło między nami do sprzeczki i wtedy uderzyłem Maryśkę, by się uciszyła - opowiadał Krzysztof Ż. Przed sądem dodał, że po czterech dniach od tego zdarzenia stwierdził zgon kobiety.
- Potem przyszła do mnie sąsiadka, dotknęła ręką ciała Marii i zapytała, czemu jest taka zimna. Powiedziałem, że śpi przy otwartym oknie, nie przyznałem się, że nie żyje - wyjaśniał.
Były policjant postanowił pozbyć się zwłok, przez cztery dni kroił je piłką do metalu, fragmenty palił w piecu kaflowym, a popiół pakował do worków i pod osłoną nocy wynosił do kontenera na śmieci. Nie udało się znaleźć ciała Marii K., z pieca wyjęto tylko drobne fragmenty kości i dlatego mężczyźnie nie postawiono zarzutu zabójstwa, a jedynie ciężkiego uszkodzenia ciała, którego skutkiem była śmierć kobiety.
Prokuratura zarzuca też 43-latkowi zbezczeszczenie zwłok pokrzywdzonej oraz nielegalne posiadanie jednego naboju.
- Gdy kroił pan zwłoki lała się z nich krew? - dopytywał się sędzia Bogusław Bajan. Krzysztof Ż. potwierdzał.
Średniego wzrostu, ostrzyżony na jeża, ubrany w dżinsową koszulę i dziurawe buty 43-latek kilka razy zapewniał, że nie wie dlaczego nie wezwał policji i pogotowia do zmarłej.
- Chyba nie zrobiłem tego ze strachu, bo ciągle na jej ciele były ślady pobicia - wydusił.
Adwokat oskarżonego, Wojciech Gąsiorowski zauważa, że najważniejsze w tej sprawie jest ustalenie przyczyny śmierci denatki.
- Świadkowie oraz mój klient twierdzą, że przed śmiercią kobieta, będąc pod wpływem alkoholu, wybrała się do sklepu, upadła, krwawiła. Może te obrażenia były śmiertelne, a nie ciosy zadane ręką Krzysztofa Ż.? - zastanawia się adwokat.