
DOMINIKA BEDNARCZYK - aktorka myśląca
W przypadku kariery Dominiki Bednarczyk użyłbym określenia - "samotność długodystansowca".
Nie ma w artystycznej biografii Dominiki fajerwerków, które sprowokowałyby zachwyt połowy teatralnej Polski, są za to dziesiątki wspaniale zagranych i przemyślanych ról, granych przede wszystkim w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, którego Bednarczyk jest jedną z najjaśniejszych gwiazd. Jest aktorką myślącą. Jej każdy występ teatralny to efekt dialogu z reżyserem, ale także rozmowy z samą sobą na temat kreowanej postaci.
Dzięki temu nawet w słabszych przedstawieniach Dominice Bednarczyk wierzy się zawsze - i to wierzy bez zastrzeżeń. Po udanej roli Baronowej w "Maskaradzie" Nikołaja Kolady, w ostatnim sezonie stworzyła dwie ważne, wartościowe kreacje - w niedocenionym spektaklu Iwony Kempy - "Z miłości" według Turriniego oraz w "Narodzinach Fryderyka Demutha", autorskim spektaklu Macieja Wojtyszki na Scenie Miniatura.
W roli pani Engelsowej Dominika Bednarczyk nie pozwoliła zepchnąć się na margines w męskiej opowieści o relacji łączącej Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Jenny von Westphalen w interpretacji Dominiki Bednarczyk była czuła i wyniosła, zamknięta w sobie i rozbrajająco szczera.
I bardzo kobieca.

JAN FRYCZ - prezydent aktorstwa
Ostatnie sezony nie były dla aktora najlepsze. Najwyraźniej reżyserzy nie mieli pomysłu, w jaki sposób wykorzystać talent takiego giganta jak Frycz. Warto było jednak poczekać, żeby zobaczyć Frycza w kreacji, którą aż chciałoby się opatrzyć epitetem: genialna.
Krakowski aktor jest najjaśniejszym punktem nowego, wybitnego przedstawienia Krystiana Lupy "Wycinka" według Bernharda. Jan Frycz stworzył kreację na miarę swoich największych dokonań. A chociaż pojawia się dopiero w drugim akcie, autoironiczny rys wpisany w jego rolę, megalomania bohatera Frycza przechodząca w finale "Wycinki" w przerażenie i osłupienie, robią ogromne wrażenie. Dzięki intelektualnej świadomości, ale i wrodzonemu dowcipowi aktora, jego bohater w "Wycince" jest tak bardzo śmieszny, że w końcu staje się straszny, a nawet tragiczny.
To był w ogóle rok Frycza: był wspaniały w TVP w kryminalnych "Dawnych grzechach", za kreację Iwana Nikołajewicza Zachedrynskiego w telewizyjnym przeniesieniu przedstawienia Jerzego Jarockiego "Miłość na Krymie" wg Mrożka otrzymał zasłużoną nagrodę na festiwalu "Dwa Teatry", zagrał także niewielką rolę właściciela koncernu medialnego w "Służbach specjalnych" Patryka Vegi, w styczniu zaś odbędzie się premiera długo wyczekiwanej "Hiszpanki" Łukasza Barczyka z kreacją Frycza - Ignacego Jana Paderewskiego. Frycz: prezydent aktorstwa?

ZBIGNIEW W. KALETA - co się stało?!
Patrząc na ostatnie dokonania Zbigniewa W. Kalety w Starym Teatrze trudno uwierzyć, że aktor nie tak dawno był w stanie uwiarygodnić najbardziej złożone stany emocjonalne bohaterów, potrafił także temperować naturalne skłonności do swoistej fanfaronady, przesadzonej gestykulacji, nadmiernego zawierzenia przeciętnym możliwościom głosowym. Kiedy z zażenowaniem patrzyłem na aktorską katastrofę, jaką był tytułowy "Król Ubu" Kalety w spektaklu Jana Klaty, trudno było mi uwierzyć, że ten sam aktor grał Zaratustrę w "Zaratustrze II" wg Nietzschego, Paula w "Factory 2" czy Mistrza w "Mistrzu i Małgorzacie" - wszystkie spektakle w reżyserii Krystiana Lupy. Kiedy zabrakło Lupy w "Starym", podobnie jak spora część zespołu, Kaleta poczuł się osamotniony i zlekceważony. Niby gra sporo, ale stopień nowych aktorskich zadań ma się nijak do wcześniejszych dokonań. Mimo wszystko skala kompromitacji w Ubu Królu nieco dziwi. Przecież ten sam aktor zupełnie niedawno zagrał u Klaty Azję w "Trylogii", a wcześniej Barneya Mayersona w "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha" wg Dicka. Tymczasem w "Królu Ubu" jest kompletnie bezradny wobec groteskowego tekstu Jarry'ego i przerysowanej koncepcji reżyserskiej. Jego król bez korony, król prymityw oraz władca-kabotyn miał być parodią wszystkich przetrąconych władców Polski i świata. Stał się parodią samego siebie i wzorcową lekcją nieudolnego aktorstwa.

KLARA BIELAWKA - błyskotliwość i autoironia
Wampirzyca Klary Bielawki w trzech odsłonach "Klątwy", w reżyserii Moniki Strzępki (koprodukcja nowohuckiej "Łaźni Nowej" i teatru IMKA w Warszawie), to obok ról Krzysztofa Dracza i Dobromira Dymeckiego najmocniejszy aktorsko fragment nie do końca spełnionego projektu, żeby zafundować widzom w teatrze serial.
Zamiast politycznie zaangażowanej wersji "Czystej krwi",,dostaliśmy w "Klątwie" kuplety rodem z nędznych kabaretów pokazywanych o każdej porze dnia i nocy w drugim programie TVP.
Scena rozświetlała się jednak zawsze, kiedy pojawiała się na niej Klara Bielawka. Z ogniem w oczach, z przynależnym wampirom seksualnym rozwydrzeniem, ale i w sukni pamiętającej jeszcze czasy chyba Elizy Orzeszkowej, wampirza matka w wykonaniu Bielawki daje popis błyskotliwości i autoironii.
Klara Bielawka, która jest absolwentką Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie (rocznik 2008), ma za sobą także dobry rok w kinie.
Zagrała w "Księciu" - fabularyzowanym eseju Karola Radziszewskiego o Jerzym Grotowskim.
Była świetną Hanką w "Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej, w reżyserii Marcina Wrony.
Stworzyła także przejmujący portret zagubionej w wielkim mieście dziewczyny w nowelowym, debiutanckim projekcie filmowców związanych ze Szkołą Filmową Andrzeja Wajdy, "Stacja Warszawa".