https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Odszedł jeden z najwybitniejszych sportowców Sandecji. Ale legenda nigdy nie umrze

Daniel Weimer
Zygmunt Żabecki do końca swych dni zachowywał pogodę ducha. Wspierał żonę po stracie syna
Zygmunt Żabecki do końca swych dni zachowywał pogodę ducha. Wspierał żonę po stracie syna Daniel Weimer
W latach, kiedy brylował na stadionie przy alejach Wolności, obowiązywało zawołanie: "Żaba, strzelaj na stodołę!" - No tak, strzelało się rzeczywiście na tę stodołę - uśmiechał się Zygmunt Żabecki. - Za bramką, tą od strony Domu Żołnierza, w odległości około stu metrów, stała drewniana szopa.

Nikt nie wiedział kto ją wybudował, co się w niej znajdowało, do kogo należała, do czego służyła. W każdym razie mówiło się o niej "stodoła". Tak się złożyło, że miałem szczęście do strzelania goli właśnie na tę bramkę, za którą stał jeszcze zegar boiskowy. Czasem piłka schodziła mi z nogi i wówczas dachówki ze stodoły leciały - wspominał.

Statystycy precyzyjnie wyliczyli, że "Żaba" dla Sandecji zdobył aż 112 bramek, co wraz z przedwojennym graczem, Samuelem Kippelem, do dzisiaj sytuuje go na drugim miejscu w hierarchii najlepszych snajperów w historii klubu. Ustępuje tylko Stefanowi Baranowi. - Pan Stefan to był dopiero as nad asy - przyznawał łowca goli. - Zapamiętałem jeden jego trick. Kiedy sędzia podyktował rzut wolny dla Sandecji i był zajęty odliczaniem przepisowej odległości od muru, przesuwał piłkę o kilka metrów naprzód. Arbiter nie mógł się w tym połapać, a ludzie na trybunach umierali ze śmiechu. Nic dziwnego, że niektórzy nie chodzili "na Sandecję", lecz "na Barana".

Ulubieniec Nussina
Kilka lat później ci sami kibice wędrowali na stadion popatrzeć "na Żabeckiego". Skandowali jego nazwisko. A właściwie to nie nazwisko, lecz jego skrót. Dla kibiców był Żabą, a on się o tę Żabę nie obrażał. - Trudno, żeby nazywali mnie, na przykład, "Bocian" - śmiał się.

Starsi ludzie pamiętają zapewne takiego działacza, sercem i duszą oddanego klubowi, bajecznie bogatego Żyda Nussina. Wszyscy mówili o nim Nussin, ale tak naprawdę to on nazywał się Lustig, Nathan Lustig. No więc ten Lustig zwracał się do Zygmunta per "Żabi". Uwielbiał go. Nie tylko zresztą on. Był pupilkiem większości działaczy, a także trenerów. Czym zjednywał sobie ich sympatię?

- Lubiłem pożartować, pośmiać się, rozbawić towarzystwo - tłumaczył Żabecki. - Starałem się być po prostu sobą. Ten Nussin często mi powtarzał: - Pamiętaj, "Żabi", że do wszystkiego musisz dojść sam. Że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Ja tak wstawałem skoro świt i dorobiłem się majątku. Tego bogactwa to powinien on mieć dużo więcej. Kiedy jednak po wyzwoleniu Ruskie wkroczyli na ziemie wschodnie, a on tam wówczas mieszkał, to mu wszystko rozkradli. Miał jednak głowę do interesów i znów był na swoim.

Jako jeden z nielicznych na przełomie lat 50. i 60. graczy najsławniejszej chyba w historii drużyny Sandecji nie pochodził z Nowego Sącza. Oprócz niego, spoza miasta nad Dunajcem byli jeszcze tylko Michał Królikowski, Adam Ziółkowski i "Adziu" Czarnik. - Z Grybowa pochodził też Franek Tymbarski, a z Tarnowa Staszek Bucki - uzupełniał "Żabi". - A ja byłem wychowankiem Sokoła Stary Sącz. Od rana do wieczora uganiałem się po boisku na tzw. Podmajerzu. Po prostu żyłem piłką nożną. Grałem w B-klasowej drużynie, strzelałem mnóstwo bramek. Byłem szybkim zawodnikiem, ale jeszcze wówczas z techniką miałem pewne problemy. Któregoś dnia na starosądecki stadion zaglądnęli wysłannicy Sandecji. Zawsze miałem jasnoblond włosy i może tym szczegółem przyciągnąłem ich uwagę.

Trzydziestoletni junior

Zaproponowano więc Zygmuntowi przenosiny do Sącza, obiecano pomoc w ukończeniu szkoły średniej, w zdaniu matury. Początkowo się opierał, nie chciał opuszczać rodzinnego gniazda. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że z siedzenia w jednym miejscu nic dobrego nie wyniknie. Zgłosił się na trening na klepisku starej Sandecji. Dość szybko otrzymał miejsce w podstawowym składzie, zaczął zdobywać gole. Koledzy generalnie byli młokosowi przychylni, chociaż taką małą nieufność dało się odczuć. Dość szybko wszak jakoś się między nich wkręcił, stał się "swojakiem".

Słynął z dbałości o swe zdrowie. Po zakończeniu kariery zawodniczej nie palił, z rzadka, przy szczególnych okazjach, zdarzało mu się wychylić jednego głębszego. Za młodu różnie z tym jednak bywało. Nie prowadził życia pustelnika, co nie przeszkadzało mu w zachowywaniu sylwetki nastolatka.

W Nowym Sączu opowiadano taką oto anegdotkę: po którymś z meczów podeszli do niego wysłannicy rywala i, biorąc za dobrze zapowiadającego się juniora, zaproponowali zmianę klubu. Tymczasem Zygmunt Żabecki był wówczas piłkarzem już dobrze po trzydziestce. - To nie anegdotka, to fakt - precyzował niegdysiejszy napastnik. - Rzeczywiście, po meczu z Olkuszem, panowie oficjele odjęli mi trochę lat. Kiedy powiedziałem, że tak naprawdę to jak na sportowca jestem stary, trochę się strapili, ale od propozycji nie odstąpili. Gdzież mi jednak było w głowie tułać się po Polsce. Miałem już rodzinę, mieszkanie, dobrą pracę. Niczego więcej nie potrzebowałem. Zaliczyłem natomiast epizod w II-ligowym wówczas Wawelu Kraków, przy czym kilka występów w tym klubie wymusiła służba wojskowa. Nie dotrwałem zresztą do jej końca. Sandecja bardziej mnie potrzebowała.

Dramat Spiegla i bramka-niewidka
Zapytany o spotkanie, które utkwiło mu w pamięci, Żabecki bez wahania wskazuje na zawody, które nie przywołują szczególnie sympatycznych skojarzeń. Sandecja grała w Krzeszowicach z Górnikiem Siersza. To wówczas tak strasznie kopnięto w głowę bramkarza sądeczan, Wiesława Spiegla. Wraz z Zygmuntem Śledziem nieprzytomnego znosił go z boiska. Wiesiek cudem wyszedł z tego z życiem. - Ale tej krwi na boisku, potem drżenia o jego zdrowie nigdy nie zapomnę, choć wrócił po jakimś czasie na boisko. W jaki sposób zdołał tego dokonać, do dzisiaj nie potrafię zrozumieć - przyznawał "Żaba". Podczas opisywanej rozmowy przywołałem rok 1966 i pamiętaną przez ówczesnego 8-latka III-ligową potyczkę Sandecji z Wawelem Kraków. Tłumy ludzi na trybunach, dramatyczna walka i niesprawiedliwa porażka lepszych tego dnia gospodarzy obiektu z alei Wolności. - Przekręcono nas wówczas okrutnie - potwierdzał "Żabi". - W wojskowym Wawelu występowały same sławy: Sputo, Sykta, Sarnat, Burmer, Browarski. Ta drużyna nie miała prawa przegrać z jakąś tam Sandecją. I rzeczywiście, zanim się obejrzeliśmy, goście prowadzili 2:0. Później jednak wzięliśmy się do roboty. Rywalom tylko głowy za piłką chodziły. Udało mi się strzelić bramkę, później sędziowie nie uznali prawidłowego gola Adzia Czarnika, drutowali niemiłosiernie.

Skończyło się porażką 1:2. Dostaliśmy nauczkę, że nie warto wychylać się, jak się ma do czynienia z klubem "politycznie poprawnym".

W trakcie swych wieloletnich występów stał się też Żabecki autorem bramki-niewidki. - Chyba na boisku w krakowskim Płaszowie huknąłem z taką siłą, że piłka rozerwała siatkę i poszybowała daleko poza bramkę. Sędzia początkowo gola nie uznał. Dopiero potem, jak pokazaliśmy mu dziurę w tej siatce, pokręcił z niedowierzaniem głową i wskazał na środek.
Legendy nie umierają

W lipcu 2013 r. Zygmunt stracił syna Andrzeja. Zabiła go borelioza. Już do końca swych dni nie otrząsnął się po tej stracie. Ale zamiast użalać się nad sobą koncentrował się na wspieraniu równie mocno cierpiącej żony Haliny. Świetnej zresztą przed laty siatkarki Sandecji.

18 września Zygmunt Żabecki dołączył do syna. Podczas pogrzebu towarzyszyły mu tłumy przyjaciół, kibiców i znajomych. Nikomu nie przychodziło do głowy, że to ostatnie pożegnanie kochanego przez wszystkich "Żaby". Może i słusznie. Przecież legendy tak naprawdę nigdy nie umierają.

Napisz do autora:
[email protected]

Co wiesz o Krakowie? WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE!"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

f
fred
Teraz ojciec z synem grają w piłę "tam u góry", pewnie kopie z nimi też i Zygmunt Śledź, no cóż, takie życie, kiedyś się kończy, mam nadzieję ze są tam szczęśliwi._*/_
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska