Za plecami mam „dworzec”, tzn. betonowy peron nad torami bez trakcji, pośród drzew. Sosny buchające żywicą, na ziemi piasek rozgrzany igliwiem. Szukam miejsca, gdzie stała brama, co ją z druhem Przemkiem przez 21 dni budowałem. Jest. Słupek graniczny, to było obok słupka, a więc tu. Gdy zamykam oczy, wszystko widzę doskonale - kuchnię, magazyn, latrynę, podobozy, harcerki, co się w nich kochałem, kromki z masłem i z dżemem na deklu od menażki. Gdy oczy otwieram - drzewa tylko pachnące cudownie.
To sentymentalne otwieranie i zamykanie oczu między wspomnieniem a jawą przenosi się, niestety, na zamknięcie klapy bagażnika z jednoczesnym zatrzaśnięciem w środku kluczyków. Na szczęście zjawia się z podziemi, w środku głuchego lasu, miejscowy spacerowicz z dzieckiem. Dzwoni po mechanika, który przyjeżdża i mi auto błyskawicznie otwiera. Szukam tych kluczyków, sosny wokół pachną, komarów nie ma, no więc szukam w bagażniku, nie ma, w środku - nie ma, ale jak to nie ma, przecież gdzieś muszą być. A obok jeżyny i borówki oraz bezsilność, wiecie, jak to jest, gdy się czegoś trzy razy szuka i ciągle nic. No i wreszcie kluczyki są, znajdują się, tak, jak przez cały czas były, zatknięte za moje własne kąpielówki, co je mam na sobie. Mechanik-włamywacz śmieje się ze mnie po kaszubsku, obok jakieś grzyby, wspomnienia, polanka w oddali. No, raj, po prostu raj, co tu gadać.