Otwarcie najdroższych igrzysk w dziejach skromne być nie mogło. Czy było najwspanialsze w historii, jak reklamowali je Rosjanie? Cóż, rzecz gustu. Jedni powiedzą: śmiertelnie nudne jak pozostałe, inni zachwycą się choćby imponującym rozmachem występem baletu. Był to w każdym razie mocny głos w licytacji na scenograficzny i inscenizacyjny przepych. Wpadka z początku też nie stawia ich na straconej pozycji: w końcu cztery lata temu Kanadyjczycy w Vancouver przetrwali jeszcze gorszą rzecz, gdy zepsuł im się olimpijski znicz.
W powietrzu latał olbrzymi posąg Piotra Wielkiego oraz inne inspirowane historią i sztuką Rosji gadżety w rozmiarze XXL, a także mała dziewczynka - o imieniu Ljubow, to jej śniły się tytułowe "Sny o Rosji" - którą reżyser wysłał na linie niemal pod samą kopułę hali "Fiszt".
Na ostatniej prostej pochodnię z olimpijskim ogniem niosły rosyjskie gwiazdy: tenisistka Maria Szarapowa, tyczkarka Jelena Isinbajewa, zapaśnik Aleksander Karelin i gimnastyczka Alina Kabajewa, podobno nowa narzeczona prezydenta Rosji Władimira Putina. Wcześniej spekulowano, że to ona - ma się rozumieć, że po znajomości - zapali znajdujący się w centralnym punkcie parku olimpijskiego znicz, ale zaszczyt przypadł dawnym sławom: łyżwiarce figurowej Irinie Rodninie, trzykrotnej złotej medalistce olimpijskiej, i hokejowej legendzie Władysławowi Trietiakowi.
W końcu ożyje więc martwy do tej pory park olimpijski z przyległościami, w którym wczoraj... sadzono drzewa (no, sadzono to za dużo powiedziane, wkładano do ziemi i przywiązywano sznurkami). Organizatorzy zapowiadają, że teraz dziennie będzie się tu przewijać 120 tysięcy ludzi. Po igrzyskach w tym miejscu ma powstać tor Formuły 1.
W kontekście więc poniesionych i planowanych wydatków, najbardziej symbolicznie zabrzmiał podczas ceremonii stary hit zespołu Tatu "Nas nie dogoniat", odegrany najpierw przed oficjalnym rozpoczęciem ceremonii, a potem kiedy pojawiła się reprezentacja Rosji (wszyscy w kożuchach). Rzeczywiście, pewnie nikt ich nie dogoni - chętni do wydania ponad 50 miliardów dolarów na sportową imprezę prędko się nie znajdą.
Polska ekipa weszła do hali na luzie. Roześmiana i spontaniczna. Na trybunach poszło w górę parę biało-czerwonych flag. Wielu sportowców jednak zabrakło, głównie tych mieszkających w wioskach olimpijskich w Krasnej Polanie.
- Na ceremonii otwarcia nie byłem jeszcze ani razu - wyznał Kamil Stoch, który na igrzyskach jest po raz trzeci. - Czy żałuję? Hm, to na pewno podniosła chwila, ale mam wrażenie, że to jest atrakcyjne bardziej dla widzów niż dla zawodników. To trwa kilka godzin, a pójść, żeby pomachać widzom? To marnowanie energii, tym bardziej że w sobotę mamy kwalifikacje - wyjaśniał.
Kto wie, może wybierze się na zamknięcie igrzysk. Z medalami na szyi. Wprawdzie po pierwszych treningach na normalnej skoczni wydawało się, że Stoch może mieć problem z przystosowaniem się do tego obiektu, ale już wczoraj skakał najdalej ze wszystkich. I znów wskoczył w buty głównego faworyta.
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+