Niezależnie od pustosłowia chóru pochlebców Garbaczewskiego, "Poczet królów polskich" to jedno z tych przedstawień, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Dopuszczenie do premiery widowiska w takim kształcie jest wspólną kompromitacją reżysera, dyrektora teatru oraz całego zespołu.
Przede wszystkim "Poczet królów polskich" nie jest żadnym teatrem. Oglądamy niezdarne, mało profesjonalne domowe wideo. Scenę przez większość czasu zasłania ekran. Wesołe kamerki zaglądają do piwniczek i pod królewskie pierzyny. Zamiast piersi aktora, delektujemy się uchem aktorki; zamiast dialogu słyszymy kikuty niełączących się z sobą w żaden sposób zdań. Zapomnijmy również o jakiejkolwiek treści, przekazie, przesłaniu. To teatr prawicowo-lewicowy, moralno-perwersyjny, katolicko-buddyjski. Wątła rama narracyjna z pierwszej części przedstawienia, w której Hans Frank reaktywuje Piastów i Jagiellonów, a tak naprawdę uzurpatorów koronowanych trupich czaszek, rozmywa się już po dwóch kwadransach. Niemieckie szlagiery sąsiadują z lokalnymi demonami religijno-szowinistycznymi, Frank (Krzysztof Zarzecki) jest irytująco nadpobudliwy, Matka Boska (Marta Ojrzyńska) ma we włosach firankę z kuchni pani Hani na Kurdwanowie, Anna Radwan jako Anna Jagiellonka wygląda sexy, a Krzysztof Zawadzki w roli Super-Piasta chyba jako jedyny stara się w tym pomylonym spektaklu zagrać coś naprawdę.
Nad "Pocztem królów polskich", poza reżyserem, pracowało czworo dramaturgów: Agnieszka Jakimiak, Marcin Cecko, Szczepan Orłowski oraz Sigismund Mrex. Ilość nie przełożyła się na jakość. Nie mam pojęcia, jak wyglądało zbiorowe powstawanie dzieła, w każdym razie efekt sprawia wrażenie historiozoficznej delirki po lekturze "Historii królów i książąt polskich", modlitewnika sowizdrzała świętokrzyskiego, "Nigdy w życiu!" Katarzyny Grocholi, Freuda pożenionego z Jungiem, po konsumpcji prozaca, wina czerwonego półwytrawnego oraz kiełbasy rzecz jasna krakowskiej.
Nie wystarczy umieścić w programie teatralnym wykopiowania z pracy Swinarskiego nad niedokończonym "Akropolis", żeby rościć sobie prawo do współuczestnictwa w teatralnym misterium. Patrząc na puste rzędy widowni w kilka tygodni po szeroko nagłośnionej premierze, po raz pierwszy od dawna pomyślałem z ulgą o krakowskiej publiczności. Hochsztaplerka nawet jeżeli zostanie przebrana w najmodniejsze kiecki, pozostanie intelektualną ciucharnią po pięć złotych za kilogram bredni. Mam nadzieję, że zarówno zdolny przecież Garbaczewski, jak i cała ekipa, jak najszybciej zapomną o tym kuriozum.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+