Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polki, które zdobyły już Londyn

Redakcja
Londyńczycy rodem znad Wisły. Ich życie nie przypomina sztampowych losów polskich emigrantów ze znanego telewizyjnego serialu. Ba, oni nawet nie czują się emigrantami. W stolicy Anglii są przecież u siebie. Trzech londyńskich historii wysłuchał tuż przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich - Przemysław Franczak.

Joanna Bilik-Leicester, 36 lat. W Londynie od 1997 roku
Miałam romans z muzykiem z Massive Attack i to za nim przyjechałam do Londynu. Dawniej robiłam z tego sekret, bo ludzie by się śmiali i podejrzewali, że zmyślam, ale po tylu latach nie ma to już takiego znaczenia. Więc po pierwsze - facet, a po drugie - miasto.

Komercyjna, biurowa Warszawa mnie przygniatała. Kręciłam się w branży telewizyjno-muzycznej: dobra fucha w małej wytwórni fonograficznej, praca prezenterki w mniejszych stacjach, jakimi były wtedy Polsat czy Polonia. Zagrałam też w teledysku Chojnackiego i grupy Pivo. Taka gwiazdeczka kategorii Y.

Byłam częścią warszawskiej śmietanki czy raczej zsiadłego mleczka, jak ją nazywałam. Niektórzy ludzie byli fantastyczni. Ale większość nie.

Szybko okazało się, facet z Massive Attack kompletnie nie jest materiałem na męża, bo to taki typ, co to ma dziewczynę w każdym porcie. Ja byłam młoda i naiwna, miałam 21 lat i nie chciałam być tylko jedną z wielu.

Mocno siedziałam w scenie artystycznej w Camden, obracając się m.in. w kręgach Blur. Chodziłam z ich gitarzystą Grahamem Coxonem, przyjaźnimy się do dziś. Potem byłam z Blakie'em, późniejszym mężem Amy Winhouse. Poznałam wielu fantastycznych ludzi, chodziłam na imprezy z Tricky'm i Iggy Popem. Współpracowałam z muzykami, artystami. Tylko nie zawsze były z tego pieniądze.

Na początku miałam plan, że spróbuję załapać się do telewizji, ale tu żeby się wybić, trzeba mieć dobry akcent, a ja mam taki nie typowo polski, ale francusko-europejski. Rola stażystki od podawania kawy mnie nie interesowała.
Podawałam za to kawę w knajpach, z reguły tych kultowych. Po drodze wyszłam za mąż. Żyd, bardzo zdolny artysta, szkoda że nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego.

W Londynie najlepsze są wolność i brak ciśnienia: tu nikt cię nie ocenia

Za to w mieście zakochałam się bez pamięci i z wzajemnością. W Polsce jest ciśnienie, oczekiwania, że jak masz 25 lat, to powinieneś mieć poważny zawód, żonę, samochodzik i beżowy sweterek. I cały czas wszyscy cię oceniają. W Londynie możesz mieć tatuaż na czole, możesz ogłosić, że twoim życiowym marzeniem jest mycie toalet. Ta wolność i ten brak ciśnienia są najlepsze.

W 2004 roku znowu wyszłam za mąż, przeprowadziłam się kawałeczek od Camden, ale wciąż mam tam blisko. Z moim mężem, pół-Anglikiem pół-Nowozelandczykiem, mamy dwójkę dzieci. Siedmioletnią córkę i dwuletniego syna. A w zasadzie trójkę, bo razem prowadzimy firmę, która projektuje strony internetowe. W wolnych chwilach maluję. To moja pasja. Może jednak spróbuję zrobić z tym coś więcej. W końcu mieszkam w Londynie.

Sabina Bronicka, 37 lat. W Londynie od 1994 roku
Do Londynu wyjechałam, żeby podszlifować angielski. Plan był taki, że spędzę tu pół roku, wrócę do Krakowa i będę zdawać egzamin do szkoły teatralnej. Zostałam dłużej.

Dlaczego Londyn? Jak byłam w szkole baletowej, w Bytomiu, to pojechałam do Bochum na festiwal tańca. Miałam 16 lat, mieszkałam u starszej pani, Niemki, sama dojeżdżałam do teatru. Strasznie mi się to podobało. Zobaczyłam zupełnie inny świat, innych ludzi. Już wtedy poznawanie nowych osób i nowych środowisk bardzo mi odpowiadało. A w Londynie każdy ma inną historię do opowiedzenia. Świetnie się tu czuję. Po roku przyjechałam jeszcze do Krakowa.

Z facetem, Anglikiem. Wynajęliśmy mieszkanie na Studenckiej, z piecem na węgiel. No i mój Anglik nie zniósł zimy. Wróciliśmy do Londynu. Wzięliśmy ślub, we wrześniu 1998 roku urodził się Kubuś. Papiery rozwodowe podpisaliśmy w maju 2002.

Podczas tego pierwszego roku w Londynie zdałam egzamin do Royal Academy of Dancing, na choreografię. Poważna szkoła, z tradycjami.

Nie miałam jednak stypendium, a na czesne nie było mnie stać. Razem z moją mamą wysyłałyśmy listy do różnych fundacji,szukałyśmy różnych możliwości, ale nic z tego nie wyszło. Szansa uciekła, na szczęście nie gryzie mnie poczucie wielkiej straty.

Byłam opiekunką do dzieci, miałam też taki okres, że w dzień pakowałam kanapki, a w nocy kelnerowałam w greckim barze, w którym za kotarą odbywały nielegalne gry w pokera. Nosiłam im tam zakąski i grecką kawę. Jak były dobre gry, to były dobre napiwki. Rano wracałam autobusem z kieszeniami pełnymi drobnych, a to była długa droga, gdzieś z północnego Londynu.

Potem była chińska restauracja, sprzątanie hotelu i w końcu zostałam nauczycielem języka angielskiego dla cudzoziemców. Pomiędzy tymi wszystkimi pracami, macierzyństwem i rozwodem, wróciłam do studiowania tańca. Państwowa uczelnia, bez czesnego. Cztery lata. W Anglii mają taki system socjalny, że dzięki specjalnym dodatkom, studiując i pracując na pół etatu w restauracji, mogłam utrzymać siebie, Kubę i dom.
Kiedy skończyłam studia, nie było jednak mowy, żebym prowadziła nieregularny tryb życia, np. jako tancerka. Znalazłam więc pierwszą poważną pracę. W biurze, od poniedziałku do piątku. Funkcja: menedżer do spraw sprzedaży. To była firma, która oferowała restauracjom takie produkty, jak oliwa czy trufle.

W ciągu pięciu lat weszłam w świat bardzo drogich restauracji. Sprzedawaliśmy tam m.in. grzyby, które Anglicy nazywają "dzikimi". Kurki, prawdziwki. Kucharze w sezonie płacili za nie takie kwoty, że to się w głowie nie mieści. Moja firma skupowała te grzyby przez handlarzy z wielkiego targu pod Paryżem. Ja pojechałam do Borów Tucholskich i teraz sezon w sezon kupują setki kilogramów grzybów od Polaków.

W naturze sprzedaży telefonicznej zawsze jest element flirtu. Z Tobiaszem, szefem kuchni jednej z londyńskich restauracji rozmawialiśmy przez dwa miesiące. Nie zawsze o grzybach, więc w końcu się umówiliśmy. To było w listopadzie 2006 roku i tak trwa do dzisiaj.

W tej firmie zarabiałam dobre pieniądze, ale czułam, że nie jestem w stanie nauczyć się nic więcej. Zaczęłam szukać czegoś innego. Nie mam pojęcia, dlaczego padło akurat na life coaching. Skończyłam kursy. To nie terapia, ale pomaga komuś pracować na przykład nad pewnością siebie.

Powoli to rozkręcam, pomagam głównie artystom, co jest jakąś kontynuacją mojej przygody ze sztuką. Mieszkamy w Crystal Palace. 4 strefa. Dobre miejsce do życia.

Mirka Wójcik, 54 lata. W Londynie od 2006 roku
Przez ostatnie 20 lat życia w Polsce pracowałam jako korektorka, a potem redaktor. W jednej z książek natrafiłam na tekst Henriego Nouwena - holenderskiego intelektualisty, który ostatnie lata życia spędził w chrześcijańskiej wspólnocie dla osób z upośledzeniem umysłowym - L'Arche. Byłam pod wrażeniem jego rozważań o osobistych zmaganiach ze słabością w konfrontacji z mocą tych, którymi się opiekował.

To zapoczątkowało moje przyłączenie się do L'Arche. Wraz z mężem zaaplikowaliśmy do L'Arch w Wielkiej Brytanii, przyjęli nas w Londynie. To była trudna, ale... zarazem łatwa decyzja. Oboje byliśmy około pięćdziesiątki, nasz syn kończył za rok studia. Od lat chcieliśmy, aby nasze życie i praca miały na celu pomaganie innym.

Przez półtora roku mieszkaliśmy w domu z sześcioma osobami z upośledzeniem i pięcioma wolontariuszami. Wspólnota gwarantowała zakwaterowanie, wyżywienie i kieszonkowe. To była całkowita zmiana: po latach prywatności dzieliliśmy teraz wszystko ze wszystkimi: kubek, łazienkę, krzesło… No i dom: kolejno z Kanadyjką, Niemcem, Jamajczykiem, Hinduską, Japończykiem, Brazylijką, Holenderką.

W sumie byłam we wspólnocie trzy lata, połowę z tego jako kierownik domu. To była praca, która pochłaniała całkowicie, zabierała niekiedy 60 godzin na tydzień, pełna napięć, ale też wielu dobrych, bardzo dobrych momentów. Ten czas w Anglii nie był dla nas łatwy: miesiąc po przyjeździe mój mąż miał po raz drugi tętniaka na mózgu. Znalazłam go nieprzytomnego na podłodze. Po kilku dniach miał operację. Doszedł do siebie szybko, ale coś tąpnęło. Dwa i pół roku po przyjeździe zapadła decyzja o separacji. Wielokrotnie próbowaliśmy posklejać to, co się rozsypało.

Andrzej zmarł w maju zeszłego roku. Ostatnie 40 dni jego życia byliśmy razem - nie przewidując, co nadejdzie, chcieliśmy nadrobić to, co zostało stracone. Byłam w pracy, kiedy zawiadomiono mnie, że pogotowie próbowało go przez godzinę reanimować. Bez skutku. Skrzep zatorował płuca.

Od roku jestem sama. Nasz syn i moi rodzice są w Warszawie. Siostra w Kanadzie. Kiedy jednak myślę o sobie, to: sama, nie samotna. Te lata tutaj to był czas pożegnań: męża, wcześniej brata, który zmarł na raka, kilkorga przyjaciół. To czas życia bez tego, co tak ceniłam: języka i możliwości wyrażenia siebie, bez przyjaciół, chleba, powietrza, polskości. Jednocześnie był to ważny czas poszukiwania siebie i Boga. No i miałam szczęście spotkać ludzi, którzy wiele mi dali. Są dzisiaj częścią mnie i mojego życia.

Te ostatnie trzy lata otworzyły też drzwi do nowego świata. Uczyłam się i uczę dotyku. Skończyłam kursy masażu i aromatoterapii. Zaczęłam pracować jako terapeuta z osobami z upośledzeniem umysłowym. Wiele z nich nie mówi i nie porusza się, ale komunikuje. Jako wolontariusz masuję osoby chore na raka, często na kilka dni lub tygodni przed śmiercią.
Przez ostatnie dwa lata współpracowałam z Crisis for Christmas, organizacją, która od Wigilii do Nowego Roku, w kilku ośrodkach w Londynie przyjmuje bezdomnych, oferując posiłek, lekarza, dentystę, fryzjera i masaż. Jeden człowiek powiedział mi: "Nikt mnie nie dotknął przez ostatnie 10 lat". Inni zasypiali, płakali. Opowiadali o swoim życiu, co nie wyszło, kogo stracili. Osoby z tak wielu krajów, tak różne i tak podobne.

To przywilej móc być tak blisko drugiego człowieka. To wszystko jest niełatwe. Trudne. Ale pomogło mi wiele na drodze do wiary i człowieczeństwa. W sensie materialnym nie dorobiłam się w Londynie niczego. W sensie duchowym - zyskałam wiele. Mam też grupę przyjaciół, od których otrzymałam bardzo dużo wsparcia.
Nie twierdzę, że nigdy nie wrócę do Polski. Może przywiozę do niej to, czego się tutaj na
uczyłam.

*****
Szacuje się, że w samym Londynie żyje teraz 100 tysięcy Polaków. W szczytowym okresie emigracji, w latach 2004-2007, było ich dwa razy więcej.

Damy Ci więcej!Zarejestruj się!

Nagroda dla policjanta, który uratował życie kierowcy w Niemczech Przeczytaj!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska