Kobiety, mawiają od dawna, łagodzą obyczaje, kobiety, mawiają od niedawna, ocieplają wizerunek partii. Coś w tym, poza seksizmem, jest. Jakoś trudniej pociągnąć ofiarną matkę-Polkę z publicystycznej mańki i brutalnie ją wyśmiać (choć i to się zdarza, dżentelmeni to gatunek na wymarciu), nie miewają one słabości do drogich zegarków i wystawnego życia, rzadziej od facetów - jak się okazało - plotkują w podsłuchiwanych restauracjach (z wyjątkiem Elżbiety Bieńkowskiej, zawczasu rzuconej na europejską placówkę), unikają wreszcie udziału w telewizyjnych walkach kogutów, bo kogutami przecież nie są.
Wystawianie ich na pierwszej linii frontu jest więc w tym zblazowanym, męskim politycznym świecie bardzo opłacalne. Śmiem twierdzić, że PO głównie dzięki do przesady jowialnej Ewie Kopacz jeszcze nie nurkuje w sondażach na poziom dziesięciu procent poparcia, PiS-owi słupki szybują w górę tyleż na fali „efektu Dudy”, co w wyniku kampanii Beaty Szydło (typ chłodnej profesjonalistki, ale z sercem, lubimy takie), a Zjednoczona Lewica, uroczo zwana ZLewem, zarobi parę punktów przy pomocy swojej nowej liderki Barbary Nowackiej (młoda, inteligentna, no i kiedyś - 40-letnia młodzież pamięta! - prowadziła „Szortpress” w 5-10-15).
Korci człowieka, żeby ogłosić jakąś zmianę kulturową, sukces parytetów albo co, przeszkadza w tym tylko pojawienie się nowej formy życia politycznego, a mianowicie instytucji patrona. Każda z frontmenek ma przecież własnego, płci męskiej oczywiście. Kopacz - Donalda Tuska, Szydło - Jarosława Kaczyńskiego (on nawet prezydenta ma na pstryknięcie palcami), a Nowacka, biedaczka, aż dwóch: Leszka Millera i Janusza Palikota. Patron rządzi, patron radzi, patron nigdy was nie zdradzi (choć akurat tego ostatniego nie byłbym wcale taki pewien).
I wybij się tu, kobieto, na niezależność.