https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przesiedleńcza epopeja. Z ojcowizny do ojczyzny

Przesiedleńcy z Kresów wyładowują się w Gdańsku, 1946 r.
Przesiedleńcy z Kresów wyładowują się w Gdańsku, 1946 r. Fot. Fotopolska.eu
W latach 1944-1946 z zabranych przez ZSRR Galicji Wschodniej i Wołynia przesiedlono do Polski prawie 800 tys. osób. Ich losy zbadał historyk prof. Grzegorz Hryciuk.

Ustalony na konferencjach Wielkiej Trójki przebieg polskiej granicy wschodniej wzdłuż tzw. linii Curzona został sformalizowany w dniu 27 lipca 1944 r. Wtedy to w Moskwie podpisano porozumienie między PKWN (reprezentowanym przez jego przewodniczącego Edwarda Osóbkę-Morawskiego) i rząd radziecki (w osobie ludowego komisarza spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa). Umowę powtórzono rok później - 16 sierpnia 1945 r. – na nieco wyższym szczeblu: między Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej a rządem ZSRR.

Nowa granica odcinała od Polski jej ziemie wschodnie i pozostawiała w ZSRR setki tysięcy Polaków na terenach Litwy, Białorusi i Ukrainy, będących teraz radzieckimi republikami. Z kolei w Polsce nadal żyli w znaczącej liczbie Ukraińcy i Białorusini. Już w sierpniu 1944 r. po obu stronach nowej granicy pojawił się pomysł, aby wszystkich tych ludzi przesiedlić. I tak w rozmowie ze Stalinem wymianę ludności postulował wiceprezes Krajowej Rady Narodowej Stanisław Grabski (nota bene polityk endecki), a 26 sierpnia pomysł przesiedlenia Ukraińców z Polski do ZSRR wysunął premier rządu Ukraińskiej SRR Nikita Chruszczow.
Dobrowolnie do Polski

Jak pisze historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Grzegorz Hryciuk w wydanej przez Wydawnictwo Literackie obszernej monografii „Przesiedleńcy. Wielka epopeja Polaków, 1944-1946”, w polityce radzieckiej przesiedlenia całych narodów nie były niczym nowym, sposób ten Stalin stosował bez skrupułów od dawna. Z kolei II wojna światowa dołożyła do tego doświadczenie hitlerowskich przesiedleń rozmaitych grup narodowościowych. Rzucony latem 1944 r. pomysł wymiany ludności nie był niczym szokującym i musiał spodobać się dyktatorowi z Kremla, bo idea szybko zmieniła się w konkretne umowy.

Oto we wrześniu 1944 r. w Lublinie podpisano trzy porozumienia między PKWN a rządami Socjalistycznych Republik Radzieckich: Białoruskiej, Ukraińskiej i Litewskiej. Umowy przewidywały, że Polacy i Żydzi mający do 17 września 1939 r. polskie obywatelstwo, mieszkający w „zachodnich okręgach BSRR, USRR […] i Litewskiej SRR” będą mogli dobrowolnie przenieść się do Polski.
Za zorganizowanie ewakuacji mieli odpowiadać główni pełnomocnicy oraz działający w terenie pełnomocnicy rejonowi. Generalnym pełnomocnikiem PKWN do spraw ewakuacji ludności polskiej został Władysław Wolski, zasłużony przedwojenny komunista, potem wiceminister w Ministerstwie Ziem Odzyskanych oraz członek KC PPR i PZPR (nota bene w 1950 r. podjął próbę odsunięcia Bieruta, za co został wyrzucony z partii i zesłany do Krakowa na stanowisko dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej). Faktyczną pracą na miejscu miał kierować urzędujący w Łucku zastępca Wolskiego Stanisław Pizło, niedawny oficer polityczno-wychowawczy w 2. Dywizji Piechoty „ludowego” Wojska Polskiego, wcześniej agronom zesłany spod Przemyśla w głąb ZSRR.

Sprawdzony sposób

Jak pisze w swojej książce prof. Hryciuk, zorganizowanie aparatu przesiedleńczego okazało się niezwykle trudne. Personel miał być rekrutowany na miejscu, tymczasem okazało się, że miejscowi Polacy wcale nie garną się do udziału w akcji przesiedleńczej i z tego powodu obsada wielu terenowych przedstawicielstw ma dużo wakatów. Dochodziły do tego problemy logistyczne. Zdarzało się, że strona radziecka (a formalnie ukraińska) przydzielała polskiej administracji ewakuacyjnej lokale zdewastowane, nieogrzewane, pozbawione mebli, a nawet szyb w oknach. Wobec trudnych warunków pracy i aresztowań przeprowadzanych wśród personelu przez NKGB, częste było zjawisko porzucania stanowisk i wyjeżdżania do Polski na własną rękę.

- Trzeba jednak przyznać, że polską administrację przesiedleńczą tworzyli w dużej mierze ludzie miejscowi, a więc będący w takiej samej sytuacji, jak ewakuowani. Starali się pomagać i egzekwować od strony sowieckiej zapisy umowy, które przez tę stronę były albo niekorzystnie interpretowane, albo wręcz łamane – podkreśla historyk.

Te trudności były jednak niczym wobec niechęci polskiego społeczeństwa do opuszczania małej ojczyzny. Pomysł ewakuacji wydawał się kolejnym podstępem władz radzieckich, więc zbiorowo go bojkotowano. Do tego samego wzywało akowskie podziemie, apelując, by nie rejestrować się na wyjazdy i nie opuszczać Kresów. O pozostanie na miejscu apelowali również księża. Czekano na powojenną konferencję pokojową i powszechnie wierzono, że Anglia i Francja nie zostawią Polski. Wyjątkiem byli mieszkańcy Wołynia, którzy dotknięci brutalną czystką etniczną przez UPA, sami chcieli jak najszybciej wyjechać.
Wobec oporu władze sowieckie postanowiły sięgnąć po sprawdzony sposób – terror. Na początku 1945 r. służby bezpieczeństwa przeprowadziły falę aresztowań wśród Polaków w Galicji Wschodniej i na Wołyniu, zatrzymując kilka tysięcy osób, zarówno tych zaangażowanych w konspirację, jak i zupełnie z nią nie związanych. Uderzenie odniosło skutek – strach przed represjami sprawił, że liczba rejestrujących się na wyjazd wzrosła. – Ustalenia konferencji jałtańskiej pokazały, że polski rząd na emigracji został zupełnie zmarginalizowany, nie ma też szansy na pomoc ze strony państw zachodnich. Więc opór przed wyjazdem tajał – tłumaczy prof. Hryciuk.

Wspomniane umowy międzypaństwowe przewidywały, że przesiedlenia zakończą się do 1 lutego w przypadku Białoruskiej i Ukraińskiej SRR i do 1 kwietnia 1945 r. z Wileńszczyzny. Tymczasem pierwsze transporty z Polakami z Galicji Wschodniej i Wołynia ruszyły do Polski dopiero w listopadzie 1944 r. – PKWN zdawał sobie sprawę, że termin kwietniowy jest zupełnie nierealny. Poza tym przesiedlenia miały się odbywać na niewielki skrawek wyzwolonej od Niemców Polski: Lubelszczyznę, kawałek Małopolski, Podlasie i część Mazowsza. Nie było szansy, by zmieścić tam wszystkich. Późną jesienią zapadła więc decyzja, aby ewakuację zablokować. Pełną parą ruszyła ona w marcu 1945 r., kiedy wyzwolone były już większe obszary zachodniej Polski i kiedy przybliżyła się perspektywa przyznania Polsce terenów wschodnich Niemiec – wyjaśnia prof. Hryciuk.

Nadużycia systemowe

Procedura przesiedleńcza była następująca. Najpierw należało zarejestrować się w rejonowym przedstawicielstwie polskiej administracji i otrzymać kartę ewakuacyjną. Dla wielu Polaków mieszkających w oddalonych miejscach samo dotarcie do przedstawicielstwa nieraz stanowiło problem. Następnie urzędnicy sowieccy dokonywali oceny wartości mienia nieruchomego: domów i budynków gospodarczych. Stosowano przy tym systemowo metodę zaniżania ich wartości, np. nie wyceniając domów powyżej 25 tys. rubli (nawet wtedy, gdy właściciel płacił ubezpieczenie od wartości 100 tys. rubli…). „Do nadużyć wobec ludności wiejskiej dochodziło właściwie na każdym z etapów dokumentowania mienia nieruchomego i ruchomego” – pisze badacz, podając w książce liczne przykłady oszustw i dyskryminacji.

Na Polaków, którzy się zarejestrowali, miejscowe władze wywierały naciski, by jak najszybciej wyjechali. Zdarzały się wypadki wyrzucania polskich rodzin i zajmowania ich domów i mieszkań. Z drugiej strony dyrekcje przedsiębiorstw, w których pracowali polscy specjaliści, zabraniały wyjazdów, grożąc konsekwencjami, a nawet posuwając się do odbierania im kart ewakuacyjnych. Tak było np. w tramwajach lwowskich (gdzie większość pracowników była Polakami) i borysławskim zagłębiu naftowym.
- Stanisław Pizło w jednym z raportów tak określił politykę strony radzieckiej: chcą, żeby Polacy jak najszybciej wyjechali, ale żeby zostawili jak najwięcej mienia. Z jednej strony ich wypychano, a z drugiej zatrzymywano z różnych powodów, np. żeby zdążyli obsiać pola, a potem, żeby zebrali plony, z których część musieli oddać państwu – opowiada prof. Hryciuk.

Po dopełnieniu wszystkich formalności ewakuowani udawali się z bagażami na wyznaczone stacje kolejowe (co też nie było łatwe, bo władze nie zapewniały odpowiedniej liczby podwód czy ciężarówek). Na stacjach oczekiwano na podstawienie pociągów. Trwało to nieraz tygodniami, bo dla władz kolejowych akcja przesiedleńcza nie była priorytetowa. Polacy koczowali więc na stacjach cierpiąc zimo i deszcz, a także rabunki ze strony miejscowych, w tym także milicjantów i żołnierzy.
Wykorzenieni

Gdy wreszcie pociąg podstawiono, okazywało się, że jechać trzeba w wagonach towarowych, węglarkach lub na nawet otwartych lorach. Nie trzeba dodawać, że ładowano zwykle znacznie więcej osób niż wskazywały przepisy. Podróż jakże często stawała się drogą przez mękę. Transporty jechały tygodniami, a nawet miesiącami, zatrzymywane, kierowane na bocznice, zawracane, rabowane przez radzieckich żołnierzy i zwykłych złodziei.

Na miejscu okazywało się nieraz, że na transport nie czeka nikt z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, a przesiedleńcy zdani są sami na siebie. Gdy już docierali do wyznaczonej im poniemieckiej wsi zastawali domy i gospodarstwa ogołocone przez szabrowników…

Rzuceni w nowe miejsce, wyrwani ze stron, w których ich rodziny mieszkały od pokoleń, przesiedleńcy czuli się obco. Przed całe lata wierzyli, że uda im się wrócić na Kresy, do rodzinnych miejscowości. Niektórzy umierali z tęsknoty. Poczucia tymczasowości na nowych terenach pozbyło się dopiero następne pokolenie. Urodzone już na nowym miejscu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska