Do skręcania służy czarna plastikowa rączka, z tym, że nie wiadomo, w którą stronę kręcić. Jak w prawo - to w prawo, ale już za chwilę w lewo i do tyłu. Po 20 minutach można się już w tym jakoś połapać, szkoda tylko, że w międzyczasie dopływa się w zupełnie inny rejon jeziora, tam, gdzie nie ma ani plaży, ani budki z piwem, tylko kaczki i wodorosty. Swoją drogą, po co komu kaczki?
Jest w każdym rowerze wodnym takie miejsce, gdzie korbowód od pedałów wchodzi do kadłuba. To niby ma być szczelne, ale nie jest i do środka wlewa się woda. Dlatego właśnie każdy rower jest odrobinę przechylony na prawo albo na lewo, albo do przodu albo do tyłu i chcąc płynąć prosto trzeba ciągle brać rozmaite poprawki, jak Magellan z Cholerzyna.
Uzyskanie marnej nawet prędkości wymaga nadludzkiej siły, wystarczy jednak zeskoczyć do wody dla przyjemności, a rower ucieka nagle jak kijanka zapominając o swoich przechyłach, wodach w kadłubie i nawet gdy się go dogoni, to trudno się wyspindrać nie obcierając sobie łokci, goleni, żeber itp.
Z największym zdumieniem odkryłem, że prowadzenie roweru wodnego pod wpływem alkoholu jest zabronione, mimo że nigdy nie widziałem, żeby ktoś prowadził go na trzeźwo.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+