Nie chodzi więc oczywiście o żaden obiektywizm, tylko o rozczarowanie i złość, którą odczuwaliśmy wobec naszych reprezentantów, grających słabo i nieporadnie. Stres stał się przyczyną wystąpienia u kibiców swoistego syndromu sztokholmskiego - stanu psychicznego, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników. Polega to na tym, że zakładnicy, zamiast trzymać kciuki za ratujących ich policjantów, zaczynają odczuwać sympatię i solidarność wobec porywaczy.
Zestresowani kibice w Warszawie dopingowali więc chwilami Sanmaryńczyków (tak słownik określa mieszkańców państwa San Marino), a w domowych zaciszach nieudane ataki i niecelne strzały naszych orłów były przyczyną najróżniejszych komentarzy. "Tacy jesteśmy, tak dziadowsko cała Polska funkcjonuje. Gdyby to była prawdziwa wojna, to nasza armia nie wyglądałaby lepiej" - słyszałem na własne uszy.
Bardzo wiele w tych słowach goryczy, a ostatecznie, po ostatnim gwizdku, ta wojenna analogia wypadła szczególnie głupio. W każdym razie, gdybyśmy wszystkie wojny wygrywali 5:0, to już dawno mielibyśmy Polskę od morza do morza.
Ale chwileczkę - przecież właściwie to od Morza Bałtyckiego do Śródziemnego żadnych granic nie ma, podobnie w innym kierunku - od Brześcia nad Bugiem do Brestu nad Atlantykiem. Więc może nie jest tak całkiem źle. A że styl fatalny? Cóż, na styl jeszcze za wcześnie.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+