FLESZ - Morawiecki wprowadza ulgę podatkową

Kazimierz K. zeznawał w obecności biegłego psychologa, który oceni wiarygodność jego relacji.
Z ustaleń śledczych wynika, że relacje ojca i syna były napięte przez lata, ale około 2009 r. się poprawiły. Oskarżony Paweł K. nie krył, że odwiedzał ojca 2-3 razy w tygodniu, jeszcze z czasów licealnych miał klucze do jego domu. - Bo wtedy tam mieszkałem - opowiadał.
Kazimierz K. zaprzecza, by syn miał kiedykolwiek klucze do ich domu.
Dzięki poprawie relacji rodzinnych Kazimierz K. poprosił syna o zaopiekowanie się domem i kotem, gdy wyjeżdżał za granicę. Z taką też prośbą zwrócił się do niego w kwietniu 2018 r., bo miał wykupioną wycieczkę do Ameryki Południowej. Tuż przed wyjazdem stwierdził, że w tajemniczych okolicznościach zniknęło mu z niezabezpieczonego barku 1000 dolarów, które miał na planowany wyjazd. Nie było śladów włamania, ale przed wyjazdem Kazimierz K. wynajął detektywa, a ten zamontował ukrytą kamerę w pomieszczeniu, gdzie m.in. była skrytka z gotówką. Syn jako jedyny wiedział o schowku, jak i o tym, że jest w nim pozostawiony tam list pożegnalny ojca na wypadek śmierci.
W liście Kazimierz K. zawarł informacje, gdzie są ukryte cenne przedmioty na posesji. Faktycznie miał cztery takie skrytki. Jedną w garażu i trzy w domu, część złota zakopał w słoiku pod ziemią w piwnicy. W sumie ukrył tam 5 kg złotych monet, pierścionek z brylantem i zawieszkę z brylantem.
Po powrocie z wojaży Kazimierz K. stwierdził brak 30 tys. dolarów (106 tys. zł) zawieszki z brylantem za 100 tys. zł, złotego pierścionka z brylantem za 50 tys., złota za 815 tys. zł. W skrytce pozostał list pożegnalny oraz ułożone w plik pocięte gazety odpowiadające rozmiarom dolarów. W sumie gospodarz straty wycenił na ponad milion zł.
W piątek na rozprawę przyniósł plik pociętych gazet, które złodziej pozostawił zamiast skradzionych walut.
Mężczyzna nie miał wątpliwości kim byli przestępcy, bo ukryta kamera zarejestrowała Pawła K. i jego żonę, gdy penetrowali pomieszczenia. Mieli na rękach rękawiczki i oświetlali wnętrza latarkami.
Na rozprawie małżonkowie nie przyznali się do winy. Paweł K. twierdził, że klucze do domu ma od czasów licealnych i nie dopuścił się włamania. W domu byli, by szukać niebezpiecznych przedmiotów i broni m.in. kuszy i maczety, bo ojciec odgrażał się wyrządzeniem krzywdy innej osobie.
Sędzia Aleksandra Sołtysińska Łaszczyca dopytywała się pokrzywdzonego o pochodzenie jego majątku, tym bardziej, że oskarżony syn wątpi, by ojciec mógł zgromadzić taką fortunę.
- Po skończeniu studiów w 1970 r. 5 lat pracowałem w przemyśle, a od 1976 r. do 1996 r. z rodzicami, a potem już sam, byłem ogrodnikiem. To był bardzo dochodowy interes - nie krył pokrzywdzony. Miał szklarnie i ogromne zamówienia i kontrakty np. na 25 ton pomidorów, w ciągu tygodnia dostarczał odbiorcom 25 tys. frezji i 5 tys. gerberów, a były i inne kwiaty – opowiadał.
W tamtym czasie o takich osobach mówiło się badylarz. Zyski lokował w kupno złota, kosztowności i nieruchomości.
Po tym, jak o kradzieży z domu zawiadomił policję, syn złożył w sądzie wniosek o umieszczeniu ojca w szpitalu psychiatrycznym. Kazimierz K. zwracał uwagę, że pod opinią lekarską w tej sprawie widnieje nazwisko lekarza, którego nie zna i nigdy nie widział go na oczy. Dodał, że syn pięć lat był rezydentem w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie i na pewno zna tamtejszy personel. Ostatecznie Kazimierz K. do psychiatryka nie trafił.