Jak większość ludzi, jestem ekonomicznym analfabetą, z osłupieniem obserwującym system, w którym wystarczy, że makler na Wall Street pociągnie za spłuczkę, a po drugiej stronie kuli ziemskiej topią się trzy firmy. Jedyna giełda, której zasadę funkcjonowania rozumiem, to krakowska giełda RTV.
Mam jednak wystarczająco dużo rozumu, by dojść do wniosku, że mechanizmy rządzące globalną gospodarką i światowymi finansami to cywilizacyjna forma dziwaczniejsza od Obcego z filmów
z Sigourney Weaver. I jeszcze bardziej żarłoczna.
Przekonywanie, że dla finansowych instytucji dobro klienta jest celem nadrzędnym, to jak wmawianie ludziom, że Stalin walczył o prawa człowieka. Już od dawna czekam na odważny bank albo fundusz inwestycyjny, który zacznie reklamować się hasłem: "Nikt nie wydyma Cię tak jak my".
No bo spójrzmy: jeśli wezmę czterysta tysięcy złotych kredytu na mieszkanie, to przez 30 lat będę musiał spłacić osiemset. Toż to zwyczajna lichwa. Zgodna z prawem, ale lichwa.
Macie mnie. Banków nie lubię, choć istnieje pewna rozrywka, którą czerpię z posiadania wspólnie
z żoną dwóch kont (jedno na zbytki, drugie na szaleństwa; żadnych, uchroń mnie Boże, lokat
i inwestycji). Gdy zasilam lewą kieszeń środkami z prawej kieszeni, w tytule przelewu zawsze rymuję.
Odczuwam dziwną satysfakcję, że moja forsa - potrzebująca strasznie dużo czasu, żeby przedostać się z jednego rachunku na drugi - frunie przez świat z adnotacjami: "aktywa na piwa", "kasa dla bobasa" albo "alimenty na skręty".
A ponieważ robię tak od kilku lat, to powoli kończą mi się pomysły. Dlatego więc bankowy krach jest mi bardzo na rękę. Banki na sanki! I wio!