Niedziela była ładna.
Ania założyła swoją ulubioną bluzkę, w której startowała we wszystkich zawodach jazdy konnej. Zawodnicy zmagali się w trzech konkurencjach: ścieżka sportowa, skoki i hubertus. - Ta ostatnia to gonitwa za lisem. Jeden zawodnik ma na szyi kitę lisa. Inni konno próbują go dogonić i tę kitę zerwać. Kto pierwszy, ten wygrywa - tłumaczy Ania.
Przeczucie
Właśnie hubertusa Ania bała się najbardziej. Znajomi jej odradzali, mówili, że to niebezpieczne, że łatwo spaść. Na dodatek na kilka minut przed zawodami uderzyła się mocno w rękę. Bolało bardzo, ale Ania uznała, że da radę.
Chwilę wcześniej zajęła pierwsze miejsce w skokach. To ją nakręciło. Sądziła, że i tu ma szansę na zwycięstwo.
Ale kiedy wsiadła na ukochanego konia Oczara, coś w środku mówiło jej, że spadnie.
- Ej, jak już zlecę, pozbierajcie mnie stąd, żebym nie leżała do zimy - śmiała się do znajomych ze stadniny.
Naprawdę tak powiedziała.
Pamięta jeszcze, że wyjechała pod górę. A potem już tylko długi, długi sen. Śnił jej się Oczar i hubertus. Tylko że na widowni był tata (w rzeczywistości zawodów nie oglądał, bo pięć lat wcześniej na jego oczach Ania spadła z konia i złamała obojczyk - to mu wystarczyło). W śnie Ani jej popisy na koniu oglądał też nieżyjący od lat dziadek.
Upadek
Mama Ani, Małgosia, tego dnia nie mogła oglądać popisów córki. Była w pracy. O godz. 14 zadzwoniła szwagierka piszcząc z radości: Ania zajęła pierwsze miejsce w skokach. Kiedy o 15.50 telefon Małgosi zadzwonił jeszcze raz, była przygotowana na pierwsze miejsce w hubertusie. - Tylko najpierw sobie usiądź - usłyszała po drugiej stronie.
Dopiero kilka miesięcy później znajomi Ani opowiedzą, jak to wszystko było.
Podczas jazdy pod górę zderzyły się dwa konie. Ania spadła na ziemię, uderzyła całą siłą tyłem głowy o twarde podłoże. Karetka z Wieliczki do Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie jechała 8 minut. Drogę torowali jej strażacy.
Chwilę później do szpitala dojechali rodzice. Ktoś wyniósł z sali koc, potem buty Ani, rozciętą przez ratowników ukochaną koszulę. Lekarze początkowo za dużo mówić nie chcieli. Ale po ich minach widać było, że dobrze nie jest.
Szanse
- Wozili ją na kolejne badania. Wyglądała nieźle, choć była nieprzytomna, w nosie rurki, wszędzie jakieś urządzenia - wspomina mama. W końcu ktoś jej powiedział, że szanse są marne. Pani Małgosia zapamiętała, że mówili coś o stłuczeniu pnia mózgu, porażeniu czterokończynowym, obrzęku mózgu. Mówili, że jeżeli się w ogóle obudzi, to chodzić nie będzie, mówić raczej też nie.
- Śmierć albo warzywko - tak to zapamiętaliśmy. Choć ja wcale słuchać nie chciałam. Ja wiedziałam, że jakoś to będzie - mówi matka.
Ani łza jej wtedy nie spadła. Ale sąsiedzi potem nieraz widzieli, jak idzie z psem na spacer i płacze z bezsilności. A w ręczniku jest niejedna dziura od zagryzania, żeby chory na serce mąż nie słyszał jak ryczy i prosi Boga: tylko nie moja Anka.
Niebieskie oczy
Nikt nie chciał wyrokować. Lekarze mówili, że zrobili, co mogli, że teraz można już tylko czekać. Nie chcieli ani dawać nadziei, ani jej odbierać.
-Rokowania przy tego typu urazach są bardzo niepewne, a następstwa bywają straszne - nie kryje prof. Marek Kaciński, kierownik Katedry Neurologii Dzieci i Młodzieży szpitala w Prokocimiu, który opiekował się Anią.
Tak więc czekali: mama, tata Andrzej, starsza siostra Agnieszka, szwagier, cała rodzina, znajomi ze stadniny.
Po 11 dniach Anię przewieziono z intensywnej terapii na oddział neurologiczny. Tam cały czas ktoś mógł być przy niej. Mama wzięła zmianę nocną, w dzień jakoś wszyscy się zamieniali. Byle tylko nie była sama, bo w razie jakby...
Podobno nadzieja umiera ostatnia. Małgosia nigdy nie przestawała wierzyć, że będzie dobrze. A Ania dawała jej do tej wiary powody. Najpierw zaczęła ściskać rękę, kiedy do niej mówiono. Potem zaczęła się podnosić na łóżku, klęczeć. Oczy miała cały czas zamknięte, ale skoro klęczy, to warzywkiem nie będzie - pocieszali się wszyscy. Któregoś dnia dyżur z Anią miała Agnieszka. Opowiadała siostrze, jak minął dzień, co słychać u jej psa Biszkopcika. - No pokaż mi te swoje niebieskie oczy - głaskała Anię po ręce. I Ania posłuchała. Krzyk Agnieszki słyszał chyba cały oddział.
Pobudka
Ale to nie znaczyło, że Ania się obudziła. Tak naprawdę jej mózg spał. 10 listopada babci Ani przyśniła się Matka Boża z Dzieciątkiem. Była uśmiechnięta, spokojna. Babcia spanikowała, płakała, że pewnie Maryja zabierze Anię do siebie.
Następnego dnia Agnieszka i jej mąż Łukasz siedzieli z Anią. "Biszkopt, dobek, dooobeeek.." - usłyszeli niewyraźnie przez płacz. Dziewczyna obudziła się. Dziś już wszyscy wiedzą, że chodziło jej o "domek".
Małgosia miała się wyspać po nocy przy łóżku córki. Chciała wyciszyć telefon, ale tego nie zrobiła. - Mamo, Ania się obudziła - krzyczała Agnieszka. Po głowie chodziły jej myśli: rozpozna mnie? Mówi? Kontaktuje?
Pies w worku
Stan Ani się poprawiał, choć mózg płatał jej figle. Mówiła, co myśli, więc niejeden student medycyny usłyszał od niej, że ma jej nie badać, bo jej się nie podoba. Innym mówiła, że są przystojni. Potrafiła wyczuć zapach perfum z końca korytarza i wiedziała, który lekarz zaraz nadejdzie. Lekarze mówią, że po urazach takie rzeczy są możliwe.
Któregoś dnia koleżanka przyniosła Ani do szpitala swojego psa w worku. Zwierzak wtulił się w Anię i zasnął. To miała być tajemnica, ale Ania wszystkim o tym opowiedziała. Nikt z personelu - na szczęście - jej nie uwierzył. Dziewczyna często powtarzała: Oczaruś, Biszkopcik. W końcu prof. Marek Kaciński powiedział, żeby ją do tego konia i psa zabrać. Dostała przepustkę na kilka godzin. O wspaniałych lekarzach i pielęgniarkach z Prokocimia Ania do dziś nie przestaje mówić. Zwłaszcza właśnie o prof. Kacińskim. Dawał jej siłę. Dziewczyna tylko jemu wierzyła.
Jednak cud?
Choć wydaje się to nieprawdopodobne, 29 listopada Ania wróciła do domu. Lekarze, którzy nie znają jej osobiście, widząc tylko opis choroby, są pewni, że jest sparaliżowana. Ale kiedy dowiedziała się, że z końmi na razie koniec, nie kryła złości. Płakała. Z pomocą przyszedł kolega Kacper. Przez operację nogi sam musiał przerwać dobrze zapowiadającą się karierę tancerza. Słuchał, rozumiał, dodawał otuchy. Wysłał do Ani dziesiątki listów.
Prof. Kaciński mówi, że historia Ani to motor do dalszej pracy. Kiedy widzi tę niebieskooką dziewczynę, to wie, że zawód wybrał najlepszy.
Przerwa od jazdy konnej będzie trwała co najmniej 2 lata. Najmniejszy upadek mógłby skończyć się tragicznie. Ale Ania uparta jest. Więc w tajemnicy przed rodzicami poszła do stadniny i usiadła na Oczarze.
Tylko tyle, ale chciała i jemu i sobie pokazać, że jeszcze kiedyś ruszą razem w drogę.
Napisz do autorki:
[email protected]
WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE "CZY JESTEŚ PRAWDZIWYM KRAKUSEM?"
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!