Deszcz siąpił, krakowskich aktorów nie było wcale (a co dopiero warszawskich), brakowało brodatych hipsterów z jabłkowymi komputerami, ktoś tam niby miał I phone'a, ale tylko z niego dzwonił i to tak półgębkiem, nie zauważyłem w każdym razie ani jednego fejbukowego poety, żadnej kreatorki mody, nawet córko-tuskowej w wyrazie blogerki popijającej świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Sok, dla tego typu blogerek bardzo charakterystyczny.
W krakowskiej Charlotte siedzieli, nie wiedzieć czemu, Niemcy wyposażeni w mapy okolic Krakowa i tosty z dżemem. Kwiaty, białe ściany. Omlety z kozim serem leżały na talerzu tak, jak gruba warstwa słonecznego nastroju, choć powiadam, deszcz siąpił.
Jedno tylko zbieżne było z warszawską Charloltte, no i z Warszawą w ogóle - kelnerzy. Nie byli uprzejmi, usłużni, w ogóle nie na "u". Bardziej na "s". Miny mieli kwaśno-obojętne, lekceważące, niezłośliwe, raczej nieobecne, jakby w każdej sekundzie, czy to z zamówieniem, czy bez, tworzyli w głowie coś kreatywnego i wielkomiejskiego. I to tworzenie nie miało końca. Nie byli z "zaklętych rewirów" czy nawet od nieszczęsnego pana Gesslera, stanowili oto luźną grupkę zblazowanych studentów hańbiących nieświadomie ten szlachetny zawód.
Może się wezmą w garść po sesji?
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+