Za językiem polskich relacji sportowych, garściami czerpiących z retoryki bitewnej, kryje się wciąż - być może nieuświadomione – niedowartościowanie. Nie wystarcza sam sukces, tutaj bardziej chodzi o wykazywanie wyższości. Chętniej będziemy odmalowywać obraz upokorzonej potęgi – w przypadku finału z Brazylią całkowicie na siłę, statystyki pokazują, że wyraźnie lepsi byliśmy jedynie w grze blokiem – miast zachwycać się poziomem rywalizacji i być dumnym z faktu, kto to wspaniałe widowisko współtworzył. I na dodatek – cudowny dodatek – okazał się lepszy. To naturalnie działa też w drugą stronę, co przerabiają nie tylko postponowani dziś – też w sumie nie wiadomo dlaczego, ale to temat na inną rozmowę – piłkarze. W dyskusjach o mundialowych dla przykładu klęskach nie podnoszono nigdy argumentów o klasie rywala, dominowała za to zapamiętała krytyka wszystkiego co biało-czerwone. Banalny wniosek, że ktoś mógł być po prostu lepszy nie mieści się w naszym kulturowym kodzie. Sportowe zmagania służą nam więc przede wszystkim do projekcji naszych wyobrażeń o sobie samych.
Być może jeszcze wciąż za mało mamy sukcesów, by nauczyć się zachowywać pewną wstrzemięźliwość w osądach, być może mamy za skomplikowaną historię i zbyt młodą demokrację, by przestać traktować konkurentów jako testerów naszego narodowego potencjału, ale nad tą językową nadpobudliwością warto popracować. Najlepiej zacząć od zarchiwizowania recenzji siatkarskiego triumfu i pracy Vitala Heynena. I wyciągnąć je wtedy, gdy już będziemy go ze złością zwalniać. Niemożliwe? Hm, Stephane Antiga w 2014 roku został oficjalnie uznany za cudotwórcę, a dwa lata później po nieudanych igrzyskach zaczęto przekonywać, że złoto MŚ zdobył przez przypadek.
DZIEJE SIĘ W SPORCIE - KONIECZNIE SPRAWDŹ: