Skazujący wyrok, który zapadł po czterech latach procesu, został uchylony. Od połowy października sąd ponownie będzie rozstrzygał, czy jest Pan winny molestowania syna. Jakie emocje Panu towarzyszą w chwili, gdy wszystko zaczyna się od początku?__
Ta okropna przygoda - nazwijmy to tak - osłabiła moją "postawę obywatelską". Fatalnie się czuję jako ktoś, kto wierzył, że państwo potrafi się nim także opiekować. Do sądu szedłem z nadzieją, że to właściwe miejsce dla wyjaśnienia mojej sprawy. Gdy jest się oskarżanym w sposób fantazyjny
i najzupełniej absurdalny, nie ma sensu z kimkolwiek wchodzić w jałowe spory. Myślałem, że lepiej oddać się osądowi prawa. Lecz się myliłem.
Cóż bowiem z tego, że w końcu sąd apelacyjny w całości odrzucił wyrok sądu pierwszej instancji
i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia? Nie poczułem żadnej satysfakcji. A z chwilą przeczytania uzasadnienia ogarnęła mnie wściekłość, przygnębienie i bezsilność.
Zostało tam napisane wprost, że proces prowadzony był błędnie - niezgodnie ze sztuką sądzenia:
z przepisami prawa procesowego, z zasadami gromadzenia dowodów i z umiejętnością wyciągania wniosków. A ten bałagan trwał kilka lat. Kilka lat mojego życia!
Podczas trwania procesu nie dostrzegał Pan żadnych uchybień?__
Przez cały czas miałem najpierw intuicję, potem przeko- nanie, a w końcu wiedzę, że wszystko idzie źle, nie tak. Ale bezsilny jest człowiek, na oczach którego dzieje się coś, co przeczy faktom
i zdrowemu rozsądkowi, a on nie jest w stanie dać temu wyrazu. Bo niby jak miałby to zrobić? Wyjść na ulicę i krzyczeć: "oskarżyli mnie fałszywie, a sądzą źle! " Wyobraża sobie pani skutek takiego aktu desperacji? To straszne uczucie, taka niemoc. I to złuda, że prawda obroni się sama. Prawdy trzeba bronić, w dodatku umiejętnie.
Co Pan zarzuca sądowi?__
Od początku proces był skażony błędem. W procesie karnym sąd zajmował się zagadnieniem obyczajowym - standardami wychowania mojego syna, a to przecież zadanie dla publicystyki bądź socjologii kultury, a nie specjalistów od zagadnień karno-prawnych. Przecież ktoś, kto mnie zna, nigdy nie uwierzy, że krzywdziłem własnego syna. Ale ten, kto czyta brukowce, chętnie da im wiarę,
i to tym chętniej, im mniej prawdopodobna będzie opisywana w nich "prawda". Nie mamy na to żadnego wpływu i nauczyłem się już tym nie przejmować.
To Pańskie odczucia. A gdzie fakty potwierdzające błędy sędziego?__
Wszystkie, w ilości, która musi bulwersować, zawiera uzasadnienie, jakim sąd apelacyjny skomentował swój wyrok. A jeden z niewielu, o których mogę mówić, objawił się stosunkowo niedawno, ale - uwaga! - w rok po skazującym mnie orzeczeniu sądu rejonowego.
Oto sąd apelacyjny, który sądził nie mnie, ale badał prawidłowość procesu w niższej instancji, ujawnił, że sędzia zataiła przychylną dla mnie opinię biegłej sądowej, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego. Po prostu nie włączyła jej do akt sprawy. Od tygodni trwają w krakowskim sądzie rejonowym bezskuteczne poszukiwania tego dokumentu.
Czym Pan to tłumaczy? Bałaganem, niekompetencją, złą wolą?__
Do włożenia kilku kartek do teczki z aktami niepotrzebna jest jakaś szczególna kompetencja. A o złej woli sądu wolę nawet nie zaczynać myśleć.
Czy na przebieg unieważnionego procesu miał wpływ fakt, że tak poważną i delikatną sprawę powierzono do rozpatrzenia asesorowi?__
Zapewne. W niektórych polskich sądach obowiązuje zasada, że sprawy skomplikowane, na przykład dotyczące przemocy w rodzinie, oddaje się sędziom dobrze do tego przygo-towanym.
W moim przypadku tak się nie stało. Asesor sądziła w oparciu o doświadczenia, jakie zyskała podczas pracy w sądzie grodzkim. Dostała sprawę wymagającą od orzekającego wiedzy, doświadczenia i inteligencji. Uchylenie wyroku w całości i fundamentalna krytyka całego procesu świadczy o tym, że asesor nie sprostała zawodowym wymaganiom, a zwłaszcza ogólnie obowiązującym standardom. Nawiasem mówiąc nominację sędziowską otrzymała na kilka tygodni przed wydaniem w moim procesie wyroku skazującego. Potem wróciła do sądu grodzkiego, podobno na kierownicze stanowisko.
Myśli Pan, że to przypadek?__
Do tego, co się ze mną stało, a zwłaszcza do sposobu, w jaki mnie sądzono, nie przykładam kryterium spiskowej teorii dziejów. Bo jeśli to zrobię, zwariuję. Wytrzymuję z wiedzą, że stałem się tak zwanym żywym celem dla pozbawionej równowagi emocjonalnej kobiety - matki mojego syna, która postanowiła za krzywdę zdrady w ten właśnie sposób się zemścić.
Co mi zresztą obiecała. Nad tym panuję. Natomiast nie chcę dopuszczać do siebie myśli, że za moim procesem, za skazaniem mnie, stoi jeszcze "ktoś inny", czy "jacyś inni"… Wystarczy gorzka i nie do zaakceptowania świadomość - a sąd apelacyjny napisał to w swoim uzasadnieniu - że w niższej instancji orzekano o winie albo niewinności na podstawie… cech mojego charakteru oraz mojej osobowości.
A jakież to ma znaczenie dla oceniania, czy wina, czy niewinność?! Rozliczać należy wyłącznie
z faktów! I poza wszystkim jedną z zasad praworządności w procesie karnym jest rozstrzyganie wątpliwości na korzyść oskarżonego. A regułą tego procesu było rozstrzyganie wątpliwości za każdym razem na moją niekorzyść.
Jak w przypadku opinii biegłych psychologów? Na podstawie tych samych materiałów dwa zespoły eksperckie sformułowały skrajnie różne diagnozy. Sąd przychylił się do opinii, że syn był przez Pana molestowany.__
Jeśli sąd otrzymuje dwie sprzeczne opinie, to jego obowiązkiem jest ustalić, która jest rzetelna,
a która nie. Co można pomyśleć o przenikliwości i inteligencji sędzi, jeśli stale opiera się ona na opinii, która została scharakteryzowana przez sąd apelacyjny jako wadliwa podwzględem metody
i wnioskowania, a posiada drugą opinię pod tym względem bezbłędną? Dodam, że powołana przez sąd komisja najpoważniejszych krajowych ekspertów zajmowała się moją seksualnością. Przebadano mnie od stóp do głów, z dokładnością, z jaką bada się zapewne kandydata na kosmonautę. Zawsze dochodzono do tych samych wniosków, że jestem normalnym, zdrowym facetem. Wystarczyło tylko zrozumieć i właściwie zinterpretować fakty.
Proces jednak zaczyna się od nowa. Jaką wartość dla sądu będą miały na przykład zeznania dziecka, które dziś może nie pamiętać zdarzeń sprzed lat albo widzieć je w innym świetle?__
Chyba niewielką, a tak naprawdę - żadną. Odnoszę wrażenie, że prowadzenie procesu od nowa nie będzie polegało na powtarzaniu wszystkich czynności procesowych. Sąd apelacyjny wyraźnie wskazał, że sąd rejonowy ma ponownie rozpatrzyć cały materiał dowodowy. I nic więcej, bo prawda, która została przeze mnie przed kilku laty przedstawiona przed sądem, pozostaje przecież bez zmian. Niczego nie ujmę, niczego nie dodam, niczego nie zmienię.
Obejdzie się bez ponownego badania syna? Nie obawia się Pan jego wypowiedzi? Nie widzieliście się od pięciu lat.__
Nieobiektywizm dziecka wypowiadającego się na jakikolwiek temat dotyczący przeszłości jest oczywisty. Syn wcale nie musi być instruowany czy nastawiany przez matkę. W okresie dojrzewania dziecko przejmuje od swojego bezpośredniego opiekuna sposób postrzegania i oceniania świata. "Jak mama, tak i ja".
W przypadku mojego syna nastąpiła sytuacja nierównowagi. Jemu nagle zabrakło kogoś drugiego
- i to nie byle kogo! - ojca. W dodatku ojca, do którego był przywiązany ze wszystkich swoich sił.
By jakoś utrzymać się na powierzchni życia, by do końca nie stracić zachwianego poczucia bezpieczeństwa - zwrócił się ku matce, bo tylko ona mu została i jej światopogląd stał się jego sposobem widzenia świata. Nauka nazywa to moralnością heteronomiczną.
Tak więc obecność dziecka na tym etapie postępowania jest tylko fikcją, ale fikcją realną. Proszę jednak pamiętać, że dotychczasowe zeznania syna nie były dla mnie w najmniejszym stopniu niekorzystne. One mnie nie obciążały, obciążała mnie ich interpretacja dokonana przez sąd. Swoją drogą obraz ojca, jaki wyłaniał się z opowieści mojego syna, pozwolił nawet eksperckiej komisji
z Warszawy sformułować tezę o zanikowym modelu dojrzałego, świadomego i partnerskiego ojcostwa, które było moim udziałem.
**
W kontaktach z synem nie ma sobie Pan nic do zarzucenia?__
Proszę pani, facet, który ma 49 lat i zostaje ojcem, jest szczególnym ojcem. Ma za sobą wzloty
i upadki, apetyt na pieniądze i sukcesy zawodowe, flirty, miłości i zdrady, podróże i przygody.
I w końcu przychodzi ukoronowanie, jakim jest dziecko. I związane z tym szczęście, do tej pory nie- przeczuwane i nie do opowiedzenia. Zawsze chciałem, żeby dzieciństwo syna przypominało moje, które było sielskie i anielskie. Jasne, czasem mówiono mi: rozpieszczasz go, na wszystko mu pozwalasz, ale po pierwsze tak nie było, a po drugie - który ojciec nie rozpieszcza? W sprawie wychowania syna nie mam sobie nic do zarzucenia. A to wszystko, co było przedmiotem procesowych roztrząsań, mogło być co najwyżej przedmiotem zainteresowania badacza standardów kulturowych czy metod wychowawczych.
Jak wyglądały Pana zabawy z synem po rozstaniu się z jego matką? Różniły się czymś od tych wcześniejszych?__
Nie chcę rozmawiać na poziomie magla. Powiem tylko, że wspólne kąpiele dzieci i dorosłych były wcześniej praktykowane w domu tworzonym przeze mnie i moją byłą partnerkę. Syn, jak większość dzieci, uwielbiał wodę. A jak myć dziecko nie dotykając go? W moim dotyku nie było żadnych podtekstów.
Uważam, że jeśli ktoś myje dziecko, ponieważ dostarcza mu to satysfakcji hedonistycznych, czy wręcz erotycznych, to powinna się nim zająć medycyna, a w skrajnych przypadkach wymiar sprawiedliwości. Natomiast sferą obyczajową rządzi indywidualne poczucie słuszności. Należę do ludzi tolerancyjnych, ale jednocześnie jestem bardzo przywiązany do szeroko pojmowanej tradycji. Równie dobrze czuję się na plaży dla nudystów, jak i dla tekstylnych.
Myśli Pan, że uda się odbudować kontakty z synem?__
Syn bardzo mnie kochał. Ja to wiem, bo takie rzeczy się wie, czuje. Mimo to nasze relacje będzie trzeba budować od nowa. Z całą nadzieją trzymam się tego, co powiedział mi jeden z wybitnych psychologów: Jeśli do 5. roku życia dziecka udało się nawiązać z nim dobre relacje, to nie ma się co martwić. Wszystko jest do uratowania.
Czego nauczyła Pana "sprawa Sobczuka"? __
Wiem już na pewno, że świat, od którego zależy nasze życie, jego jakość, to świat osób bliskich
i przyjaznych. W moim życiu jest ich wielu, zdziwiłem się, gdy okazało się, jak wielu. Ludzie ci nigdy mnie nie zawiedli, miałem w nich oparcie.
A sytuacja, w której się znalazłem, choć wiele zmieniła w moim życiu, niczego nie zmieni w moim postępowaniu. Bo nie zrobiłem niczego, co by się kwalifikowało do rozpatrywania przez jakiekolwiek instytucje wymiaru sprawiedliwości.
Nadal więc będę ufny wobec ludzi. Ufność, czasami posunięta do naiwności, a czasem do frajerstwa,
to jedna z typowych dla mnie postaw wobec życia. A wyszedłem z tej mojej "przygody" (choć przecież ona wciąż jeszcze trwa) o wiele mądrzejszy. Ale - powiem pani - na cholerę mi taka mądrość! Wolałbym, żeby po prostu moje dziecko było ze mną szczęśliwe. A to ono zapłaciło najwyższą cenę za szaleństwo dorosłych i bezduszność instytucji.
Wierzy Pan w pomyślny dla siebie przebieg rozpoczynanego od nowa procesu?__
Nie odpowiem wprost, nie będę uprzedzał ani zapeszał. Ale zyskałem wiedzę, że wymiar sprawiedliwości wymierza także niesprawiedliwość. A gdy ten mechanizm zawodzi, rozwala się ważny aspekt porządku świata. Mnie, niestety, pod tym względem świat się zdekomponował. Niczego w tej sferze nie jestem pewien. Prócz tego, że sądziła mnie Temida, która wprawdzie miała zawiązane oczy, ale najwyraźniej chciała zadać cios. Ale wierzę - nadzieja umiera ostatnia.
Od redakcji:
Dorota W., była partnerka życiowa Bogusława Sobczuka, odmówiła redakcji rozmowy. __