https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tu pracuje już czwarte pokolenie kowali

Lech Klimek
Kuźnia rodziny Zasowskich ze Stróżówki ma 105 lat. To najstarszy taki rodzinny zakład w powiecie gorlickim. Jan był kołodziejem spod Grybowa. Kuźnię do Stróżówki przeniósł jego syn Stanisław i wykształcił w zawodzie syna Jana. Ten przekazał mistrzowskie umiejętności synom - Antoniemu i Stanisławowi.

Ponad 100 lat temu, w Stróżówce, syn kołodzieja Jana Zasowskiego spod Grybowa założył kuźnię. Dzisiaj w tej samej pracuje czwarte pokolenie twardych ludzi, dla których kowadło, młot czy spawarka to chleb powszedni. Założyciel tej dynastii, kołodziej z Grybowa miał na imię Jan, jego syn Stanisław przeniósł rodzinną firmę do Stróżówki. Po nim w sztafecie pokoleń pałeczkę, a w zasadzie młot, przejął Jan, który na swojego następcę naznaczył Antoniego. Siedzimy w pokoju domu, który własnymi rękoma wybudował nestor rodziny Jan Zasowski i mam okazję wysłuchać opowieści o ciężkiej pracy, tradycji i poświęceniu. Pan Jan na stałe wrósł w historię rzemiosła naszego powiatu. Ostatni kowal, ostatni, który koniom podkowy zakładał i obręcze kół własnymi rękami tworzył.

- Do szkoły poszedłem jak miałem sześć lat, w 1940 roku, za Niemca jeszcze - wspomina Jan Zasowski. - Po szkole powszechnej, wtedy siedmioklasowej, ojciec wysłał mnie do szkoły zawodowej, która mieściła się przy kościele - opowiada. Przez trzy dni w tygodniu Jan miał zajęcia w szkole, a trzy terminował w zawodzie w kuźni swojego taty - Stanisława. W 1953 roku Jan Zasowski złożył egzamin czeladniczy, stał się rzemieślnikiem. Jego tato nie miał papierów mistrzowskich, więc egzamin odbył u pana Jelenia, który miał kuźnię przy ulicy Podkościelnej w Gorlicach. - Po skończeniu szkoły, po zdaniu egzaminu czeladniczego nawet nie pomyślałem o tym, by pracować w innym miejscu niż nasz kuźnia - kontynuuje Zasowski. - Rozpocząłem pracę razem z tatą i wtedy jeszcze głównie podkuwaliśmy konie - tłumaczy. Początek lat 50. ubiegłego wieku. Konie były powszechne na wsi. Rolnicy właśnie dzięki nim uprawiali swoje pola, mało kto myślał o tym, żeby kupić traktor, tym bardziej że w tamtych czasach w Polsce traktory to był towar deficytowy, dostępny głównie dla gospodarstw państwowych.

Podkuwanie koni to oddzielny zawód, tak więc Jan musiał przejść specjalistyczny kurs uprawniający do wykonywania tego zawodu, odbył go w Rzeszowskiej Izbie Rzemieślniczej. Po tym kursie otrzymał tytuł mistrza zawodu. - Tato zmarł w 1969 roku i wtedy ja objąłem w posiadanie kuźnię - mówi pan Jan. - Jeszcze za jego życia robiliśmy w kuźni narzędzia rolnicze, pługi, brony, obręcze do kół. Tato był bardzo wymagający wpoił mi zasady, którymi kierowałem się i w pracy, i życiu. Podstawa to nikogo nie oszukać i pracować tak, by nikt nie musiał po mnie poprawiać - opowiada. Gdy kuźnia pracowała, płonęło palenisko, a wysoki niczym z dzwonu dźwięk niósł się daleko, gdzieś po Glinik, i jeszcze dalej. Zasowscy mieli tak wysoką markę, że praktycznie nie mieli konkurencji. Z końmi do ich kuźni przychodzili rolnicy z Moszczenicy, Turzy, Łużnej. - Gdy wykuwaliśmy obręcze do kół, to ten dźwięk był jeszcze wyższy, to było jak wygrywanie melodii, jak trąbka sygnałówka zwołująca ludzi - snuje swoją opowieść Jan. - Tato nieraz dziwił się, skąd w nas tyle siły do tej pracy, od świtu do nocy w kuźni - zawiesza głos.

Młot kowalski waży trzy kilogramy. To może niezbyt wiele, ale jeśli trzeba go używać, to z tych niewielu kilogramów robią się tony. Palenisko kowalskie ma miechy, czasem ręczne, czasem, jak w kuźni Zasowskich nożne, to też ciężka i monotonna czynność, podsycanie ognia, tak by żar miał odpowiednią temperaturę. Obsługa miechów to zawsze zadanie ucznia albo pomocnika kowala.
Z czasem koni było coraz mniej i Jan Zasowski zmuszony został do poszerzenia profilu swojego zakładu. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zaczął na potrzeby okolicznych rolników wykonywać trójkołowce na bazie motocykli. Panonie, junaki, ale też WSK zmieniały się w rękach Jana w maszyny rolnicze, małe dostawcze cudeńka niebojące się ciężkiej pracy w gospodarstwie. Poza trójkołowcami na Stróżówce powstawały też inne maszyny rolnicze. Warsztat stał się też serwisem dla okolicznych użytkowników maszyn i narzędzi.

- Coraz mniej było kowalstwa, coraz więcej ślusarstwa czy mechaniki - wspomina Jan Zasowski. - Mogę z dumą powiedzieć, że i w tej dziedzinie, podobnie jak w kowalstwie osiągnąłem mistrzostwo. Ludzie mówili, że jeśli Zasowski czegoś nie naprawi, to nikt nie da rady i chyba tak właśnie było - dodaje z uśmiechem. Z czasem u boku Jana w kuźni stanęli jego synowie, Antoni i Stanisław. Gdy zaczął szkolenie synów, musiał zdać egzaminy pedagogiczne, które dawały możliwość przyjmowania uczniów w termin. - Synowie odebrali ode mnie twarde wychowanie - mówi Jan. - Tu nie chodzi o to, że ich biłem, ale o szacunek dla pracy. Na tym polegała ta twardość - tłumaczy.

Synowie Jana od najmłodszych lat szkolili się w rzemiośle, obydwaj są mistrzami kowalstwa i ślusarstwa, ale to Antoni przejął schedę po ojcu. Tak jak jego pradziadek, dziadek i ojciec staje rano w kuźni i mimo że palenisko dawno już wygasło, a narzędzia do podkuwania koni przekazane zostały tym nielicznym, którzy jeszcze używają koni w gospodarstwach, to niewiele się tu zmienia. Przed kuźnią, która teraz pełni rolę warsztatu, nadal stoją maszyny, które trzeba naprawić, tak by nikt po Zasowskich nie poprawiał. W Gorlicach nadal ten warsztat na Stróżówce jest synonimem ostatniej deski ratunku, jeśli Zasowski nie da rady czegoś naprawić, to nikt nie da rady.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska