Szczerze mówiąc, trochę Donaldowi Tuskowi, tak po ludzku, współczuję. Bo czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęcza prezes naszego klubu „Tęcza”. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki!
To naprawdę ciężki los, zwłaszcza że jeszcze niedawno brylował na salonach, spotykał się z koronowanymi głowami, a wolne chwile, na których brak nie mógł narzekać, spędzał tak, jak sam o sobie pisał: „Siedzę w słońcu na tarasie, oglądam reprodukcje obrazów Kokoschki, a z telefonu puszczam V symfonię Mahlera”.
A dziś? Z pewną wręcz tkliwością oglądałem w TV transmisję z pobytu Tuska w Małopolsce, kiedy to m.in. wizytował zapadającą się pod ziemię Trzebinię. Współczułem szefowi PO widząc na jego twarzy potworne znudzenie, obserwując, jak się męczy, jak próbuje zrozumieć, o co tym ludziom, notabene borykającym się z prawdziwą tragedią, w ogóle chodzi. Czego od niego chcą, dlaczego miałby zająć się zabezpieczeniem jakichś zagrożonych katastrofą geologiczno-budowlaną garaży, gdy stworzony, a i powołany, został przecież do pracy przy (od)budowie nowego, niemal rzymskiego, imperium, a co najmniej jednej z jego prowincji.
A tak na marginesie – może ktoś, zwłaszcza z władz jakiegokolwiek szczebla niższego niż Rada Ministrów, zająłby się na poważnie wspomnianymi dziurami w ziemi? Bo przecież nikt, nawet chwytający się brzytwy mieszkańcy Trzebini, nie wierzy chyba w to, że potencjalny kandydat PO na premiera potraktuje ich lepiej niż słynnego kibica Ruchu Chorzów, któremu jednego dnia obiecał wsparcie budowy stadionu, a kolejnego oznajmił, że ta obietnica wystarczy, że stracił już dla niego i jego problemów cierpliwość.
Bo co tam jakiś kibic, jakieś dziury w mieście, którego nazwę nawet trudno wymówić, gdy oni tam jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki, swawole…
