Im więcej czasu strawionego na ustawionym przed kamerami zydlu, tym znaczniejszą, mądrzejszą i ważniejszą personą każdy polityk się zdawał. Jednak dziś to się zmieniło.
Do utrzymania popularności i wysokiego miejsca w partyjnej hierarchii nie wystarczy już kłapanie dziobem u Lisa i Olejnik. Parlamentarna moda narzuciła nowy styl lansowania się. Teraz trendy jest posiadanie swojego własnego, osobistego zamachowca, a przynajmniej regularne otrzymywanie listów z pogróżkami. Wybrańcom trafia się absolutny hit jesieni: telefon od szefa Biura Ochrony Rządu z ofertą przysłania funkcjonariuszy, którzy własnym ciałem od zła tego świata pana/panią oddzielą.
Do zmian w regułach marketingu politycznego mimowolnie doprowadził Ryszard C., zabójca z Łodzi. Szaleniec, jak chcą jedni, nasłany cyngiel, jak mówią inni. Nie mam zamiaru w tym miejscu roztrząsać, kto ma rację, ale widzieliście kiedyś "nasłanego cyngla" opróżniającego na oślep cały magazynek? No właśnie, ja też nie. W każdym razie stała się tragedia, choć sposób, w jaki rezonowała ona w głowach polityków zadziwił mnie jeszcze bardziej niż informacja, że moja siedmioletnia córka dostała we wtorek w szkole na obiad kaszankę z bigosem i ziemniakami. Oba przypadki mają za to wspólny mianownik: rzygać się chce. I trochę śmiać równocześnie.
Już dawno przestałem się zastanawiać, czy politycy są infantylni, cyniczni, czy po prostu głupi, więc nie byłem zaskoczony, gdy wywołano niszczącą system nerwowy inteligentnych ludzi bzdurną dyskusję o sianiu nienawiści. Prowadzoną oczywiście w pokojowym duchu jeszcze skuteczniejszego - wybaczcie niezręczne wyrażenie - dorżnięcia konkurencji. Kiedy jednak zaczęło się podnoszenie palców i licytacja, kogo chciał odstrzelić Ryszard C. ("Ja byłem na pierwszym miejscu na liście", "Był u mnie w biurze, aż mnie zmroziło, jak się o tym dowiedziałem") i kto dostał w poselskiej karierze więcej pogróżek, trochę byłem zbity z tropu. Rozważałem nawet możliwość, że to nieznany skecz Monty Pythona, aż w końcu zrozumiałem, że nie istnieją granice w robieniu nas w wała. Myślicie, że politycy naprawdę się boją? Nie wierzę. Oni po prostu nie przestają pracować nad wizerunkiem.
Ludzie z pierwszych stron gazet zawsze byli na celowniku rozmaitych wariatów (John Lennon może powiedzieć coś na ten temat) i osoby pełniące funkcje publiczne dobrze zdają sobie z tego sprawę. Nie trzeba być jednak ekspertem od terroryzmu, by wiedzieć, że Ryszardy C. nie czają się za każdym rogiem. Tymczasem kabaret z BOR-em, otaczającym opieką znane gęby, pozwala domniemywać, że w Polsce działa siatka szalonych emerytów-zamachowców, dybiących na życie przedstawicieli tak zwanych elit. Ochranianym to ganz egal, muszą tylko parzyć więcej herbaty, a prestiż rośnie. Resztę polityków zżera zazdrość i tęsknie spoglądają w stronę skrzynki pocztowej. Kiedy przyjdzie do mnie jakaś pogróżka, nawet taka mała, malutka? No kiedy?
Lepiej, żeby rozejrzeli się dookoła siebie. Ludzie już im grożą. Palcem.