Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wisła Kraków. Maciej Sadlok: Nie uciekłem z Wisły. Byłem gotowy posprzątać bałagan, do którego też się przyczyniłem

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Andrzej Banaś
- Chcę podkreślić jedno - nie mam do nikogo żalu, że podjęto decyzję o rozstaniu ze mną. Jestem dorosły, wiem jak wygląda ten biznes. Jeśli zrobiło mi się przykro, to bardziej z tego powodu, że dotarło do mnie, że kończy się przygoda z klubem, który stał się dla mnie i mojej rodziny bardzo ważną częścią naszego życia - mówi Maciej Sadlok, który przez ostatnie osiem lat grał dla Wisły Kraków, a od teraz znów jest zawodnikiem Ruchu Chorzów.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

- Co poczuł pan 1 lipca, w pierwszym dniu, w którym nie był pan już oficjalnie piłkarzem Wisły Kraków?
- Jeśli mamy mówić o uczuciach, to bardziej mogę opowiedzieć o tym, co czułem dzień wcześniej, gdy ostatni raz przyjechałem do naszej bazy treningowej w Myślenicach. Towarzyszyło mi bardzo dziwne uczucie, gdy się pakowałem. Uczucie smutku, spowodowane rozstaniem. W tym dniu jednak przeszło to już w miarę gładko, bo przecież już wcześniej wiedziałem, że pożegnam się z Wisłą. Dużo trudniej było mi poukładać sobie wszystko w głowie, gdy poproszono mnie na stadion i oficjalnie dowiedziałem się, że Wisła nie przedłuży ze mną kontraktu. To był moment, gdy chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Dzwonili do mnie pracownicy klubu, dziękowali, a ja usiadłem w domu i przez dobrą godzinę nie mogłem po prostu dojść do siebie. Dotarło do mnie wtedy, że to już naprawdę koniec.

- Gdy rozmawialiśmy tuż po ostatnim meczu poprzedniego sezonu z Wartą Poznań, złożył pan deklarację, że jest gotowy zostać w Wiśle i pomóc jej wrócić do ekstraklasy. Czuł się pan zatem rozczarowany decyzją klubu, Jerzego Brzęczka, że nie chcą już przedłużyć z panem kontraktu choćby o kolejny rok?
- Spodziewałem się takiej decyzji od jakiegoś czasu. Czułem, że jeśli się utrzymamy, to Wisła na pewno nie przedłuży ze mną kontraktu, bo przecież mam oczy i widziałem, że są ściągani zawodnicy na moją pozycję. Gdy zrobiło się zamieszanie po spadku, gdy pytano się mnie czy jestem gotowy zostać i czy mam gdzieś podpisaną umowę, pomyślałem, że może jednak będę mógł w Wiśle zostać i pomóc wrócić do ekstraklasy. W trakcie sezonu nie myślałem, żeby szukać jakiegoś klubu. Dla mnie najważniejsze było, żeby pomóc jak tylko mogę w walce o utrzymanie. Niestety, to się nie udało. A później musiałem po prostu przyjąć do wiadomości, że ktoś ma inną wizję budowy drużyny. Chcę podkreślić jedno - nie mam do nikogo żalu, że podjęto decyzję o rozstaniu ze mną. Jestem dorosły, wiem jak wygląda ten biznes. Jeśli zrobiło mi się przykro, to bardziej z tego powodu, że dotarło do mnie, że kończy się przygoda z klubem, który stał się dla mnie i mojej rodziny bardzo ważną częścią naszego życia. Przed oczami przeleciały mi te wszystkie lata, mecze, ale przede wszystkim mnóstwo wspaniałych osób, jakie spotkałem w Wiśle. Potrzebowałem zatem chwili spokoju, nostalgii. Żona pomogła mi poukładać to sobie w głowie, dzieci też widziały, że dzieje się coś specjalnego.

- Skoro wspomniał pan, że przeleciało panu przed oczami te osiem lat, to wsiądźmy w ten wehikuł czasu. Pamięta pan lato 2014 i co myślał pan wchodząc po raz pierwszy do szatni Wisły Kraków? Przypomnijmy, że to było raptem trzy lata po ostatnim tytule mistrza Polski „Białej Gwiazdy”, a nawet jeśli klub już wpadał w turbulencje, to kibice wciąż mocno wierzyli, że za moment Wisła wróci do walki o czołowe lokaty. Pan też liczył na coś takiego?
- Na pewno o tym mocno marzyłem. Moja sytuacja była jednak wtedy trudna również z powodów zdrowotnych. Byłem po poważnej kontuzji pięty. Uraz był bardzo specyficzny, nie miał mi kto pomóc. Końcówkę sezonu 2013/2014 udało mi się jednak zagrać w Ruchu Chorzów, co przekonało osoby w Wiśle, że warto dać mi szansę. Podchodzono do sprawy jednak ostrożnie, bo na początek dostałem kontrakt na rok z opcją przedłużenia o trzy lata. W tamtym czasie koncentrowałem się zatem przede wszystkim na tym, żeby maksymalnie wykorzystać pierwszy rok i pokazać wszystkim w Wiśle, że nie pomylili się co do mnie.

- Pamiętam naszą rozmowę po kilku pierwszych miesiącach pana gry w Wiśle, gdy mówił pan, że szatnia w tym klubie jest specyficzna, że trzeba się jej nauczyć. To jak się pan jej uczył? Jak to pan dzisiaj wspomina?
- Jeśli ktoś przychodzi w nowe miejsce i zależy mu, żeby się w nim odnaleźć, sam musi się o to postarać. Musi nauczyć się pewnych zwyczajów, nawyków, jakie panują w nowym otoczeniu. Tak samo funkcjonuje piłkarska szatnia. Jeśli do zespołu trafia piłkarz zagraniczny, musi nauczyć się obyczajów, jakie panują w danym kraju. Ale nawet jeśli zmieniasz klub w obrębie swojej ligi, to czasem można być zaskoczonym. I rzeczywiście dla mnie pewne rzeczy w Wiśle na początku były dziwne, specyficzne. Nawet pewnego rodzaju poczucie humoru, żarty były tutaj inne niż w Chorzowie. Musiałem się z tym oswoić. A najśmieszniejsze jest to, że teraz wróciłem do Ruchu i tam jest - jeśli chodzi o klimat - dokładnie tak samo jak osiem lat temu. W Wiśle udało mi się jednak szybko wdrożyć w nowe realia, bo jeśli człowiek chce, to wszędzie będzie w stanie się zaaklimatyzować.

- Na potwierdzenie pańskim słów można w tym miejscu zdradzić kibicom, że w Wiśle zawarł pan przyjaźnie nie tylko boiskowe, bo tworzycie z kilkoma byłymi piłkarzami i jednym wciąż obecnym zgraną paczkę. To prócz sportowych doznań jest coś, co jest dla pana najcenniejsze po okresie gry w Wiśle Kraków?
- Zdecydowanie. Tego mi nikt nie odbierze. Mam na myśli wspomnienia, przyjaciół, z którymi pozostaniemy w stałym kontakcie. Znają się nasze rodziny, nasze dzieci. To jest prawdziwa wartość, którą również wyniosłem z gry w Wiśle Kraków.

- Te osiem lat, to również cała gama trenerów, z jakimi pan współpracował. Tym pierwszym był Franciszek Smuda. To rzeczywiście w codziennej pracy jest szkoleniowiec, który wzbudza w szatni respekt?
- Tak, od trenera Smudy aż bije, że to on jest szefem! Jak wchodzi do szatni, to możesz go lubić, albo nie, ale respekt wzbudza duży. Jak coś powiedział, to tak musiało być i koniec. Dyskusji za bardzo nikt nie podejmował.

- Smuda to liczne anegdoty. Pamięta pan jakąś szczególnie?
- Oj było tego wiele. Trener Smuda potrafił czasami rzucić takim hasłem w szatni, że pół drużyny zwijało się ze śmiechu. To były może proste, szybkie hasła, ale w takiej grupie jak piłkarska drużyna bardzo celne. Jeśli miałbym przywołać jakąś historię związaną z „Franzem”, to opowiem jedną. Było tak, że w jednym meczu dostałem kartkę, która wyeliminowała mnie z gry w następnym. Trener Smuda nie miał wyjścia i na lewą obronę musiał przesunąć Wilde Donalda-Guerriera. Ten zrobił karnego, przez którego nie wygraliśmy meczu. Na pomeczowej odprawie trener nie tyle skoncentrował się na omawianiu błędów, taktyki, co wystartował do mnie i powiedział, że straciliśmy punkty przez mnie… choć nawet minuty nie zagrałem. Wspominam jednak współpracę z trenerem Smudą bardzo dobrze. Był wobec mnie bardzo wymagający, wciąż coś mu w mojej grze nie pasowało. Cały czas miał o coś do mnie pretensje. Ale cały czas czułem, że nie ma w tym żadnego negatywnego nacechowania, że to wynika z wiary trenera, że mogę grać lepiej, że mogę dać drużynie więcej. Niesamowicie to mnie mobilizowało, żeby ciężko pracować.

- Był też przez te osiem lat okres hiszpański w Wiśle. Dwóch trenerów - Kiko Ramirez i Joan Carillo. Dwie osobowości, jak pan ich wspomina?
- Przede wszystkim dobrze wspominam trenera Ramireza, bo przy nim miałem naprawdę dobry okres w Wiśle. Dobry miała też cała drużyna. Może nie zdobywaliśmy trofeów, ale piłka, jaką graliśmy, mogła się podobać. Kiko był trenerem, od którego emanowała zwykła, ludzka szczerość w kontaktach z zawodnikami. I to nawet pomimo tego, że mówił tylko po hiszpańsku. Innym trenerem był natomiast trener Carillo. Nie był tak szczery jak Kiko, miał dziwne zasady, ale trzeba mu oddać, że robił z nami wynik, byliśmy przecież blisko awansu do europejskich pucharów. Nie był to może mój ulubiony trener, ale nikt też jego poleceń nie bojkotował, skoro graliśmy skuteczną piłkę. Nie aspekty piłkarskie jednak najbardziej w jego przypadku pamiętam. Proszę sobie wyobrazić, że choć Carillo jest Hiszpanem, to jemu nigdy nie było zimno. Minus dziesięć w zimie, a on na trening wychodził bez czapki, bez rękawiczek. Pamiętam taki jeden trening. W Myślenicach ogrzewanie boiska nie dawało rady, było zmrożone. Ćwiczyliśmy stałe fragmenty gry, stopy, ręce nam zamarzały, ciężko było w ogóle kopać piłkę, a on na luzie stał bez czapki, bez rękawiczek. Patrzyliśmy na niego i nie mogliśmy wyjść z podziwu jak on znosi ten mróz w taki sposób.

- Do spadku z ekstraklasy, przyczyn, że do tego doszło, jeszcze dojdziemy, ale proszę powiedzieć, dlaczego pana zdaniem przez te wszystkie lata była taka sinusoida jeśli chodzi o wyniki? Raz seria porażek, za chwilę zwycięstw.
- Wynikało to z braku stabilizacji. To chyba najprostsza odpowiedź. Przecież te osiem lat to była ciągła rotacja. Piłkarzy, trenerów, właścicieli klubu. W głowie się mogło zawrócić i nie było łatwo w tym wszystkim funkcjonować.

- Formalnie to przez te osiem lat doświadczył pan czterech zmian właścicielskich w klubie. Przychodził pan do Wisły jeszcze gdy rządziła w niej Tele-Fonika, Bogusław Cupiał, a nagle pojawił się Jakub Meresiński. Jak wspomina pan to słynne z nim spotkanie?
- Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie. Wyłożył nogi na stół i mówił w taki sposób, że wszyscy mogli pomyśleć, że wchodzimy w jakąś złotą erę klubu. Szybko jednak okazało się, że to były tylko opowieści, a Wisła trafiła tak naprawdę w ręce oszusta. Nie było nam wtedy do śmiechu.

- Kolejne dwa lata to najpierw niby stabilizacja, ale jak się później okazało, tak naprawdę stopniowa degrengolada Wisły pod rządami ekipy powiązanej z kibolami, która o mały włos nie zakończyła się całkowitym upadkiem klubu.
- Paradoksalnie od strony sportowej wcale nie było wtedy tak najgorzej. Był okres Hiszpanów, o którym już rozmawialiśmy, a później przyszedł trener Maciej Stolarczyk, który stworzył świetną ekipę. Było coraz gorzej w klubie, nie było pieniędzy, ale to jak trzymaliśmy się razem, jak każdy walczył za Wisłę, to przeszło do historii klubu. W końcu doszło jednak do takich historii jak ta z zawałem w samolocie, gdy pozostawał już tylko śmiech przez łzy. Stanęliśmy nad przepaścią, znad której wyciągnęła nas dopiero obecna ekipa z Kubą Błaszczykowskim na czele.

- Zgodzi się pan z tezą, że gdyby Maciej Stolarczyk nie był wówczas trenerem Wisły, to dzisiaj by jej nie było nawet w tej I lidze?
- Oczywiście! To była niezwykła postać na niezwykłe czasy. Maciej Stolarczyk był niesamowicie oddany Wiśle. Nie wiem czy przy takiej sytuacji klubu można było znaleźć trenera, który tak dbałby o wszystko i wszystkich. On potrafił w każdej, nawet najtrudniejszej chwili znaleźć pozytyw i co najważniejsze, tak nam to sprzedać, że wszystkich dookoła tym zarażał. A jednocześnie cały czas była normalna, ciężka robota na boisku. Wchodził do szatni i mówił, że nawet jak będzie bardzo źle, jak będziemy przegrywać 0:3, 0:4, to strzelimy cztery, pięć bramek i wygramy. Nigdy, nawet w tych najtrudniejszych momentach trener Stolarczyk nie tracił wiary. Zarażał pozytywną energią wszystkich. Ale te wszystkie jego słowa, gesty nic by tak naprawdę nie znaczyły, gdyby nam nie pokazał, że jest w tym wszystkim z nami. Drużyna poszłaby za nim w ogień.

- To prawda, że pożyczał pieniądze piłkarzom, którzy nie dostawali wypłat przez wiele miesięcy?
- Nie wiem czy akurat trener pożyczał, ale wiem, że wszyscy pomagali sobie wtedy wzajemnie, również finansowo. Niesamowity był klimat tej drużyny. Mnie osobiście bardzo szkoda, że później, gdy już w Wiśle się poprawiło, doszło do takiej serii, która przesądziła o odejściu trenera Stolarczyka z klubu. Dla mnie to zawsze będzie jednak postać wyjątkowa.

- A pan czuje się wyjątkowo, że był członkiem tej słynnej już „Drużyny z charakterem”?
- Dzisiaj przede wszystkim czuję się niekomfortowo, że jestem członkiem drużyny, która spadła z ekstraklasy. Jeśli jednak mam szukać pozytywów z tych ośmiu lat, to fakt, że miałem okazję być również częścią tamtej drużyny Macieja Stolarczyka napawa mnie dumą. Coś w tym chyba jest, że jak jest bieda, to ludzie się jednoczą wokół celu. Wcześniej doświadczyłem tego w Ruchu.

- O tym, że Wisła musiała walczyć o przetrwanie przesądziło to, że rządzili nią ludzie, którzy dużo opowiadali o miłości do klubu, a tak naprawdę go okradali. Pan tak jak wiele osób, czuje się przez nich oszukany?
- Myślę, że każdy, komu Wisła leży na sercu, ma do nich żal i może się tak czuć. Z czasem zaczęły wchodzić na światło dzienne takie rzeczy, że wszyscy łapaliśmy się za głowy. Jako piłkarze przez większość czasu nie mieliśmy jednak zupełnie pojęcia o wielu sprawach. Może po trochu działo się tak dlatego, że większość czasu spędzaliśmy w ośrodku w Myślenicach. Później oczywiście zaczęły być opóźnienia w wypłatach, ale byliśmy zapewniani, że zarząd pracuje, żeby poradzić sobie z problemami. Ostatecznie klub doszedł do ściany. Grałem w Wiśle osiem lat, w którym przeżyła ona naprawdę mnóstwo zakrętów. Od strony piłkarza z jednej strony cieszysz się, że grasz w tak wielkim klubie, z drugiej martwisz cały czas problemami, które wciąż się powtarzają. Nie wiadomo czy za moment klub będzie istniał, co się stanie. Bardzo trudny czas.

- Najtrudniejszy?
- Szczerze? Mimo wszystko nie. Chyba jednak teraz mocniej to, co się stało, ten spadek we mnie osobiście uderzył. Wtedy, kilka lat temu były duże obawy czy klub będzie istniał, czy odzyskamy swoje pieniądze, ale jednak cały czas toczyła się walka. I skończyła się ona zwycięsko, bo Wisła przetrwała. Teraz przegraliśmy i boli to strasznie. Naprawdę.

- To dlaczego do tego doszło? I dlaczego choć teoretycznie mieliście niezłą kadrę, to przez trzy ostatnie lata walczyliście o utrzymanie, a ostatecznie spadliście kilka tygodni temu?
- Trudno nie przyznać, że to był pewnego rodzaju ciąg zdarzeń. Może wpadliśmy w pułapkę takiego myślenia, że każdy spaść może, a Wisła nie ma prawa. Po prostu musi się utrzymać. Ja uważam, że to było zamazywanie rzeczywistości. Wszyscy mówili, że mamy wystarczającą kadrę do utrzymania, a nie mieliśmy. Co z tego, że było nas dużo, skoro koniec końców brakowało jakości. To może lepiej było za czasów Franciszka Smudy, gdy „orał” piętnastką piłkarzy, ale takich, którzy mieli po prostu jakość. Teraz jej brakło, skoro spadliśmy z ligi.

- Coś więcej?
- Popatrzmy, ile bramek strzelaliśmy. Przecież to był jakiś dramat.

- To ja odbiję piłeczkę do pana jako obrońcy, że również dramatem był to, w jaki sposób traciliście bramki…
- A ja mogę to tylko potwierdzić. Jakości nam brakowało wszędzie. W obronie, pomocy, ataku. Były jednak i takie mecze, że długo potrafiliśmy się obronić przed stratą bramki, a nie potrafiliśmy stworzyć pół sytuacji. Błędy są w każdej lidze. I my też je popełnialiśmy. Ja również. Sztuką jest, żeby popełniać ich mniej niż rywal. Nam to w zakończonym sezonie kompletnie nie wychodziło.

- Skoro wspomniał pan o błędach, to nie jest wielką tajemnicą, że panu często wypominano je w sposób szczególny. Mam pan żal do części kibiców, że w wielu przypadkach robiono z pana kozła ofiarnego, choć mylili się również inni?
- Starałem się od tego odcinać, ale nie da się tego zrobić do końca. To wszystko, co pojawiało się o mnie w mediach społecznościowych, na formach internetowych czytała moja rodzina. Ja nie mam problemów z krytyką, potrafię ja przyjąć, natomiast w moim przypadku wykraczało to często poza granice przyzwoitości. I powiem wprost - nie szanuję ludzi, którzy najczęściej anonimowo obrzucają błotem człowieka w internecie. Uważam, że to jest wyraz zakompleksienia. Bardziej przykre jest natomiast to, że ludzie poważni sugerują się takimi opiniami.

- Mam pan żal o to, że niektórym piłkarzom gorsze rzeczy przechodziły płazem, a pana błędy uwypuklano?
- To nie jest kwestia żalu, bo jestem bardzo samokrytyczny wobec siebie, potrafię przeanalizować swoje błędy. Są jednak pewne granice krytyki, a uważam, że w moim przypadku ona była zbyt często przekraczana. Brakowało obiektywnej oceny. Od piłkarzy, którzy już jakiś czas temu odeszli z Wisły słyszałem wiele razy, że zostanę tutaj naprawdę doceniony dopiero wtedy, gdy też stąd odejdę. I coś w tym jest, bo pamiętam dokładnie, co działo się wokół Rafała Boguskiego. To jest niepojęte jak można było tak traktować zawodnika, który jest trzeci na liście piłkarzy z największą liczbą rozegranych spotkań w Wiśle. Który zdobył dla tego klubu trzy tytuły mistrza Polski. Który był zawsze wobec tego klubu lojalny. Jak można go było tak hejtować, tak bluzgać? Niestety, jest wokół Wisły grupa ludzi, która lubi sobie znaleźć kozła ofiarnego i jechać z nim do spodu. Szkoda, że najczęściej obrywają ci, którzy grają w Wiśle najdłużej i dla których ten klub znaczy coś więcej niż tylko miejsce, w którym jest się przez moment, żeby zarobić dobre pieniądze i pójść dalej w świat. Nie jestem bezbłędny. Wiem, że miałem wiele słabszych spotkań. Bolało jednak to, że gdy zagrałem dobry mecz, to była cisza. Gdy przytrafiło mi się potknięcie, krytyka zawsze była mocna. Tak jakby niektórzy wręcz czekali, żeby mi się noga powinęła. I przeważnie było tak, że nawet jeśli w jakiejś sytuacji błędy popełniło kilku, to i tak wszystko spadało na Sadloka. Tak jak choćby w meczu z Jagiellonią w Białymstoku. Zagrałem niedokładnie do Michala Frydrycha. Miał lepszą pozycję od napastnika, ale przegrał pojedynek, sfaulował go i dostał czerwoną kartkę. Był w tej sytuacji mój błąd, ale również jego. Opinie były jednak po tym meczu jednoznaczne - Wisła przegrała przez Sadloka. A takich przypadków było więcej.

- Chce pan powiedzieć, że był u Adrian Guli pierwszy do odstawienia?
- Tak to czułem. To nie jest kwestia pretensji do tego szkoleniowca, bo mam do niego naprawdę dużo szacunku. Obrońca, żeby był pewny w tym co robi, musi mieć jednak wsparcie trenera. Jeśli będzie czuł, że każdy błąd może spowodować, że straci miejsce w składzie, zaczyna grać nerwowo i łatwiej o potknięcia. Nawet jeśli jesteś doświadczonym zawodnikiem.

- Adi Mehremić powiedział ostatnio, że nie dostał od trenera Adriana Guli wsparcia gdy wrócił po kontuzji i że ten szkoleniowiec miał swoich ulubieńców, a innych nie traktował sprawiedliwie. Pan by się podpisał pod takimi słowami?
- Myślę, że z Adim tak było, ale różnica była taka, że trener Gula nie widział go w składzie od samego początku. To, co ja przy całym szacunku dla trenera Guli mógłbym mu wytknąć w prowadzeniu zespołu, to że niektórzy zawodnicy dostawali od niego nieskończony kredyt zaufania, a inni byli odstawiani przy najmniejszym potknięciu. To była za duża różnica, co nie pomagało w budowaniu relacji w szatni.

- Dużo na ten temat pojawiało się komentarzy, ale chcę zapytać pana, który był w tej drużynie przez cały sezon. Czy ma pan również takie wrażenie, że w zespole za dużo było zawodników, którzy po pierwsze nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, w jakim klubie grają, a po drugie, że w ekstraklasie nie wystarczy sprężyć się na Legię czy derby? To jest liga, w której trzeba bić się na sto procent tydzień w tydzień.
- Ale oni to sami mówili, że są zaskoczeni tym jak ta liga wygląda. Myślę, że wielu z nich mocno się zderzyło z ekstraklasą. Wiele złego się o niej mówi, ale ona jest naprawdę mocna, atletyczna i trzeba być przygotowanym do gry w niej. Wiele osób z zagranicy przyjeżdża do Polski i mogą na początku nie znać realiów, jakie tutaj obowiązują. Te proporcje w Wiśle zostały jednak za mocno zachwiane. Sorry, ale w pewnym momencie byliśmy jak Cracovia Michała Probierza... Dwóch Polaków w składzie? Przecież to się w życiu nie powinno wydarzyć! Wisła była przez lata kojarzona z ludźmi, którzy są tutaj długo, którzy tworzą historię. Niestety, za mocno od tego w klubie odeszli.

- I co, większość piłkarzy grała na siebie, a nie poświęcała się dla klubu?
- Oczywiście! W niektórych przypadkach tak było na pewno. Krew mnie wiele razy zalewała na treningach i podczas meczów. Taki był efekt tego, że tylu było obcokrajowców, a Polacy w większości bardzo młodzi, którzy jeszcze wiele muszą się uczyć.

- To wrzucę kamyk do pana ogródka. Jako jeden z kapitanów nie powinien pan w takich sytuacjach reagować?
- Ale ja reagowałem i to wiele razy. Z czasem zdałem sobie jednak sprawę z tego, że to nie przynosi efektów. Nie skutkowały ani rozmowy indywidualne, ani próby zintegrowania drużyny, gdy proponowaliśmy, żebyśmy poszli gdzieś wspólnie, żebyśmy spróbowali scementować zespół. A później to już nic nie działało. Była równia pochyła. Szliśmy na dno.

- Mecz w Radomiu był symbolem całego sezonu? Prowadziliście 1:0 do przerwy, na początku drugiej połowy 2:0, a później wszystko się zawaliło, przegraliście 2:4, spadliście. Jak do tego doszło?
- Powiem więcej, nie dość, że prowadziliśmy 2:0, to jeszcze Radomiak miał nieprzychylne trybuny, bo jego kibice byli źli.

- Zabrakło wam liderów?
- Jeden lider nic pomoże. Można się drzeć, próbować ustawiać kolegów, a nie przynosi to kompletnie żadnych efektów. Jak patrzyłem z boku na ten mecz w Radomiu, to nie mieściło mi się głowie jak mogło nam przy 2:0 tak zabraknąć wyrachowania. Przecież my tam powinniśmy wybijać piłki tak, żeby leciały do Warszawy. A było jak było. Uważam, że gdybyśmy wyszarpali tam trzy punkty, wygralibyśmy też z Wartą w ostatniej kolejce. I utrzymalibyśmy się wtedy. Stało się niestety inaczej.

- Zamknął pan w swoim życiu rozdział Wisły Kraków. Dzisiaj smak tych ośmiu lat jest już bardziej słodki od tego, co czuł pan po meczu z Wartą Poznań?
- Na pewno będę starał się pamiętać przede wszystkim te dobre rzeczy. Trafiłem na okres, w którym Wisła nie grała o najwyższe cele, ale zawsze będę dumny z tego, że zostałem w niej do końca i nie uciekałem nawet w najgorszych momentach. Teraz też - wbrew opiniom niektórym - nie uciekłem z Wisły. Do końca czekałem, jakie będą decyzje, do końca nie podpisywałem kontraktu z innym klubem. Jeśli chodzi o moje podejście do Wisły, zawsze będę miał czyste sumienie. Zawsze zostawiałem na boisku tyle zdrowia, ile mogłem. Popełniałem błędy, ale nigdy nikt nie mógł mi zarzucić braku zaangażowania. W życiu nie wszystko zawsze nam wychodzi, nie zawsze jest super. Dzisiaj po ośmiu latach gry dla Wisły spadłem z nią z ekstraklasy, opuściłem przy tym boisko z poważną kontuzją w ostatnim meczu, a jednak określiłem się jasno, że jestem gotowy zostać i walczyć o powrót do ekstraklasy. Postanowiono inaczej, ale ja powtórzę jeszcze raz - nie uciekłem z Wisły. Byłem gotowy posprzątać bałagan, do którego też się przyczyniłem.

- Wiele tutaj padło słów o tym jak był pan odbierany przez część kibiców. Nie ma pan refleksji, że może trzeba się było zdecydować wcześniej na transfer, nawet zagraniczny?
- Były momenty, gdy mogłem odejść. Najpoważniejsza oferta była z Konyasporu. Byłem gotowy na ten transfer, wiele osób mnie przekonywało, że to będzie dobry kierunek. Wisła jednak odrzuciła ofertę, a im dłużej w niej grałem, tym coraz mocniej przywiązywałem się do tego klubu. Powiedziałem tutaj już wiele o tym, że spotkał mnie hejt ze strony części kibiców, ale nie chcę, żeby zostało to tak odebrane, że mam żal do całego świata. To nie tak. Ja osobiście nie korzystam z mediów społecznościowych, ale gdy okazało się, że będę musiał się z Wisłą pożegnać, wiele osób zaczęło wysyłać wiadomości do mojej żony, w których dziękowali mi za grę dla „Białej Gwiazdy”. Na stadionie, na ulicy od większości kibiców Wisły czułem wsparcie przez te wszystkie lata. Wisła ma wspaniałych kibiców, którzy kochają ten klub z całego serca. Dobrze byłoby tylko, żeby niektórzy mniej sugerowali się życiem w internecie. Bo to nie jest prawdziwe życie i można komuś zrobić krzywdę. Ja wiem jedno, spędziłem w Wiśle osiem lat, zagrałem ponad 231 meczów i wielu ludzi potrafi docenić moje oddanie. Ja też bardzo doceniam to, ile oni zrobili dla Wisły w ostatnich latach. To jest ogromna siła tego klubu. Szanuję też tych, którzy przychodzili na stadion, czasami na nas gwizdali, bo wiem, że oni chcieli dobra tego klubu tak samo jak ja. Społeczność wiślacka jest w skali kraju fenomenem. Nie tylko w Krakowie. Nawet w okolicach moich rodzinnych Dankowic. W niedalekich Brzeszczach np. to są praktycznie sami kibice Wisły. Kibice tego klubu są praktycznie w całej Polsce. Dlatego ból po spadku jest tak duży.

- Do końca czerwca był pan jeszcze trochę w klubie. Widział pan zatem jak zespół się zmienia. Jest pan optymistą w kwestii walki Wisły o powrót do ekstraklasy?
- Na pewno pozytywem jest to, ze powrócono do sprowadzania większej liczby Polaków. Dobrze, że ta drużyna będzie bardziej polska niż zagraniczna. Myślę, że w Wiśle muszą zrozumieć teraz jedno, że już trzeba przestać myśleć o tym, co się stało, o spadku. Trzeba patrzeć do przodu, bo inaczej nic z tego nie będzie. Trzeba zjednoczyć się na jednym celu, na powrocie do ekstraklasy.

- Jerzy Brzęczek jest trenerem, który będzie potrafił zbudować taki prawdziwy zespół?
- Trener przede wszystkim jest konsekwentny w działaniu. Jeśli przyjmie jakąś strategię, to się jej trzyma. Mnie nie uwzględnił w swojej strategii, ale oczywiście życzę jemu i Wiśle jak najlepiej.

- Jak odnajduje się pan na dzisiaj w Chorzowie?
- Są inni ludzie we władzach. Tacy, którym bardzo zależy na klubie, choć nie mają łatwo. Od 2,5 roku Ruch jest wypłacalny ze wszystkim. Jest skromnie, ale stabilnie. Jest dobra atmosfera po dwóch awansach z rzędu. Obiekty są po liftingu, ale takie same jak kiedyś. Szatnia jest mała, ale zjednoczona.

- Wrócił pan do Chorzowa, ale sytuacja jest o tyle ciekawa, że jak przychodził pan do Wisły, to dojeżdżał na treningi z Górnego Śląska. Teraz do Chorzowa jeździ pan z kolei z Krakowa…
- To prawda. Z Krakowa jeździłem do Myślenic około 35-40 minut, choć na „Zakopiance” na pięć dni przynajmniej dwa razy było coś nie tak i droga się wydłużała. Na autostradzie do Chorzowa jest bardziej stabilnie.

- Wrośliście w Kraków jako rodzina? Będziecie tutaj chcieli żyć?
- Budujemy dom w Wilanowicach obok moich rodzinnych Dankowic, ale to wciąż jest bardzo blisko Krakowa, a to miasto już na stałe będzie w naszych sercach. Mój syn Milan jest wielkim kibicem Wisły. On ma sześć lat, po spadku żona nie była w stanie go uspokoić. Leżał na ziemi i płakał przez pół godziny. Cała moja rodzina mocno to przeżywała. My wszyscy będziemy zawsze mocno związani z Wisłą. Stąd może jest ten cały żal, ale proszę mi wierzyć, że jednego nikt nam nigdy już nie zabierze, że Wisła zawsze będzie naszym klubem. Amelka już zapowiedziała, że jak będzie mecz Wisły z Ruchem, to jeden policzek pomaluje na niebiesko, drugi na czerwono i nie wyobraża sobie, żeby padł inny wynik niż remis.

- To skoro poruszył pan ten temat. Datę meczu Wisła - Ruch, bo pierwsze spotkanie zostanie rozegrane w Krakowie, zapisał pan już w kalendarzu?
- Nie musiałem. Pamiętam doskonale - 11. kolejka, połowa września. Zrobię wszystko, żeby zagrać w tym meczu. To nie będzie dla mnie szczególny mecz. On będzie bardzo szczególny! To będzie ogromne przeżycie zagrać znów przy Reymonta. Znów poczuć ten stadion, znów usłyszeć ten fantastyczny doping. Znów przejdzie przez mnie dreszcz i wspomnienia na pewno wrócą.

Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wywiad z prezesem Jagiellonii Białystok Wojciechem Pertkiewiczem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska