Piotr Rąpalski: Minął rok, odkąd nie zarządza już Pan Tauron Areną Kraków. Czym się Pan teraz zajmuje?
Zbigniew Rapciak: Pracuję w sektorze prywatnym, niezwiązanym z samorządem Krakowa ani organami władzy publicznej. Szczególnie cenię sobie prywatność.
Po roku ciągle żal z powodu odejścia? Czy nie wzbudza to już u Pana żadnych emocji?
Nigdy nie żałowałem świadomie podjętej decyzji o odejściu, bo o odejściu zdecydowałem sam. Miałem określone plany życiowe i je realizuję. Nie rozumiem natomiast powodów, dla których ukazywały się w mediach informacje, które mnie pomawiały, manipulowały faktami i nie były prawdziwe.
Pisaliśmy o tym, co słyszeliśmy na nagraniach Pana rozmów z pracownikami i urzędnikami, o tym, co widzieliśmy w dokumentach miasta. Czy odejście to nie była sugestia Jacka Majchrowskiego?
Powołuje się Pan nadal na rzekome nagrania, które jeżeli istnieją, uzyskane zostały w drodze przestępstwa, oraz jakieś nieokreślone „dokumenty miasta”. Jeżeli takie są, to zgodnie z zapisami ustawy o dostępie do informacji publicznej powinny być opublikowane. Inaczej jest to propaganda i próba medialnego szkalowania. Początkiem czerwca 2015 roku poinformowałem prezydenta o mojej decyzji, odbyło się posiedzenie rady nadzorczej spółki poprzedzone złożeniem przeze mnie odpowiednich dokumentów. Zarząd Agencji Rozwoju Miasta przyjął materiały dotyczące stanu spółki. Rozstaliśmy się w zgodzie i zrozumieniu.
A w jakim stanie była spółka?
W bardzo dobrym. Po pierwsze, kontrakt na budowę hali był zakończony. Wiem, że teraz się mówi, że nie jest ostatecznie rozliczony (roszczenia wykonawcy Mostostalu Warszawa wobec ARM o ok. 32 mln zł, roszczenia ARM wobec Mostostalu o ok. 20 mln zł - red.). Wątpliwości przy realizowaniu dużych projektów są normą, rozstrzyga się je polubownie, czasem w sądzie. Ich skala w tym przypadku jest niewielka i wynika z interpretacji zapisów umowy. Spółka miała dodatni wynik finansowy, zostawiłem dużo więcej pieniędzy, niż planowano. To był wynik za półrocze 2015. Ponadto hala miała zapełniony grafik imprez do połowy 2016 roku, a nawet pojawiały się wstępne rezerwacje na 2017 rok. Spółka została zostawiona przeze mnie w jak najlepszym stanie. Potwierdzeniem tego była nagroda od rady nadzorczej wraz z podziękowaniami.
Jak wysoka ta nagroda?
Tu ważny jest fakt, że mnie nagrodzono, a nie wysokość samej nagrody.
Wszystko było tak dobrze, a jednak Pan odszedł. Czy nie było to pokłosiem tego, co wypłynęło w marcu 2015 roku, nagrań rozmów Pana z pracownikami, urzędnikami o tym, jak hala funkcjonuje? Mieliście dużo problemów ze strażą pożarną, pieniędzmi, poprawkami, spłatą podwykonawców, sponsorem dla hali...
Jestem menedżerem. Całe życie zawodowe prowadziłem duże kontrakty, głównie infrastrukturalne. Spółka dziś zajmuje się administrowaniem Tauron Areny Kraków i poszukiwaniem imprez. Nie są to obszary mnie interesujące, zajmuję się po prostu czymś innym. Budowa hali została zakończona, wszystkie zaplanowane imprezy odbyły się zgodnie z terminami, zapełniliśmy kalendarz na rok, została stworzona silna marka. Zrobiliśmy coś, na co mało kto liczył, znajdując sponsora tytularnego dla obiektu. Marka została sprzedana najdrożej w Polsce, żadna inna Arena nie uzyskała takich pieniędzy. Tauron Arena Kraków jest jedynym dotychczas polskim obiektem, który wszedł do Europejskiego Stowarzyszenia Aren. Obiekt otrzymał szereg nagród, ja również zostałem w 2014 roku nagrodzony za działalność menedżerską. I te fakty media omijały.
O tym, że hala jest potrzebna Krakowowi, że ma imprezy, które ją zapełniają, media pisały. Pan przejął budowę hali w jej trakcie. Nie chce mi się wierzyć, że nie chciał Pan nią zarządzać po oddaniu do użytku, skoro była takim hitem, a boom dopiero nadchodził.
Jestem przygotowany do zarządzania procesem inwestycyjnym. Dlaczego się w nim znalazłem? Szukano osoby, która wyprowadzi projekt z kryzysu. Kiedy inwestycję przejmowałem z końcem czerwca 2013 r., dostałem informację, że są opóźnienia od 4 do 5 miesięcy. Wtedy nie budziło to żadnych kontrowersji. Nie pisaliście...
Sam o tym pisałem. I o rosnących kosztach inwestycji.
Nie śledziłem dokładnie każdego z mediów. Mówię tylko, że w mediach takiej powszechnej wiedzy nie było. Poprosiłem o pełne informacje o stanie budowy. Przeglądnąłem je i jeszcze przed podpisaniem umowy o pracę złożyłem raport i diagnozę prezydentowi Krakowa. Okazało się, że inwestycja opóźniona była aż o 9-11 miesięcy. Widać to na zdjęciach robionych w czerwcu 2013 roku. A przecież termin oddania hali, już drugi, wypadał na grudzień. Tymczasem stan zaawansowania prac to było zaledwie 40 proc. Wykonano tylko roboty konstrukcyjne, a każdy wie, że największy trud to wykańczanie. Do tego był to projekt, który prowadzono w dość specyficzny sposób, dla mnie niezrozumiały, pierwszy raz się z tym spotkałem...
Co ma Pan na myśli?
Umowa została podpisana z wykonawcą w ostatnim możliwym momencie, wiele miesięcy po uprawomocnieniu się wyników przetargu. Generalnie podpisuje się umowy w kilka dni, aby jak najszybciej ruszyć z pracami. Obiekt był od samego początku inaczej budowany, niż planowano. Np. miał być posadowiony na płycie, natomiast zmieniono to na pale. Zupełnie inną konstrukcję. Gdy przyszedłem, był już przeprojektowywany dach, i już się mówiło o tym, że będzie zmieniana elewacja, że będzie zupełnie inny ekran. Zmieniono go na technologię lepszą, ale droższą. Zastałem też nieprawdopodobną liczbę zapytań wykonawcy do projektanta, około 3 tysięcy. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Jesienią 2013, gdy wnioskowałem o przyznanie dodatkowych środków finansowych, musiałem też tłumaczyć krakowskim radnym, że wprowadzono nowe przepisy dotyczące bezpieczeństwa organizacji imprez i przeciwpożarowe, które już funkcjonowały od dwóch lat, ale nie zostały aplikowane do projektu. Radni już wtedy podnosili: „nowy przychodzi i od razu chce pieniędzy”. Oczywiście, można było budować zgodnie z projektem, tylko co dalej? Hali nie można byłoby użytkować.
To fakty, są na to dokumenty. To nie koniec dziwnych sytuacji. Zaskoczyły mnie też rady budowy odbywające się raz w miesiącu. Z reguły jest na nich wykonawca, inwestor, projektant, przedstawiciel nadzoru inwestycji. Od 10 do 15 osób, choć 15 to już dużo. Tu spotkałem się z listą obecności długą na trzy strony formatu A4. Zastępcy prezydenta miasta, przedstawiciele jednostek miejskich, wydziałów urzędu. I zaczynał się koncert życzeń, dotyczący szczegółów, od zasłon w biurach pod dach. Jakiś koszmar. A rada budowy jest przecież do rozliczania wykonawcy z realizacji projektu i rozstrzygania problemów z tym związanych. Po tym, jak zacząłem pracę, następna rada budowy była już, według mnie, normalna, choć naraziłem się sporej grupie osób. Efektem zmian w zarządzaniu projektem było przemieszczenie pracowników wykonawcy z innych budów, zatrudnienie wzrosło z ok. 150 osób do ponad 1000, aby nadrobić tracony czas.
Może było tyle tych osób, bo wszystko było nie tak i każdy to widział? Chciał poprawiać, skoro miał mieć później coś wspólnego z halą.
Wróćmy zatem do genezy tego projektu. Nikt nie pomyślał, że inwestycje takie jak np. miejski stadion przy Reymonta czy Kraków Arena, to powinny być obiekty z przeważającą funkcją komercyjną i wcześniej trzeba zrobić rachunek, na czym będzie się zarabiać. Zachodnie uzyskują minimum 50 proc. przychodów z najmu lokali pod kluby, restauracje, hotele, sklepy, natomiast drugie pół od organizatorów imprez i ich otoczenia np. gastronomii, wynajmu lóż itd. W Krakowie przychody są w stanie zapewnić tylko opłacenie bieżących kosztów. Od samego początku zwracałem uwagę, że biznesplan nie jest dobrze skonstruowany, że będą straty. Miasto oczywiście w 100 procentach spłaci do 2027 roku kredyt na budowę hali, ale co dalej? Nowoczesne obiekty tego typu komponuje się z innymi funkcjami komercyjnymi. Ludzie przychodzą, robią zakupy, idą do fryzjera, klubu, kina, a wieczorem na imprezę. A tej funkcji tutaj nie ma. Ludzie przychodzą dopiero na wydarzenie. Wcześniej był już jeden zły przykład, stadion miejski, z którego trzeba było wyciągnąć wnioski. Koszt jego utrzymania to kilka milionów złotych rocznie, a jest wykorzystywany może 30 razy w roku.
I stał się siedzibą urzędów.
A jak miał być tam rozegrany mecz reprezentacji, to się okazało, że trzeba najpierw sfinansować wymianę murawy. Takie rzeczy mogą też wychodzić przy Kraków Arenie i trzeba mieć skąd wziąć na to pieniądze. Pytam więc radnych miejskich, którzy tak wiele mieli do powiedzenia w sprawie Areny, gdzie byli gdy ją planowano? Czy nie powinni dokładniej przeanalizować rachunku przychodów i kosztów po oddaniu do eksploatacji tej inwestycji. Zabrakło wyobraźni, wiedzy o innych halach, choćby z internetu...
Obecne władze ARM twierdzą, że już wychodzą z zyskiem, po paręset tysięcy rocznie i zbierają na remonty. Trzeba jednak też przyznać, że na wiele imprez to miasto, jakby samo od siebie, wynajmuje halę, dla organizatorów. Kiedy zwracaliśmy na to uwagę Pan się oburzał. A krakowianom mówiło się, że przyjdą organizatorzy, zapłacą, zrobią koncert, a miasto będzie tylko zarabiać...
Absolutnie utrzymuję to, co wtedy mówiłem, między nami, ARM, a jednostkami miejskimi, które współorganizowały imprezy, były zawsze warunki czysto komercyjne. ARM to przecież spółka i ma zarabiać, więc halę dla miasta także odpłatnie wynajmowała - czego wielu radnych i urzędników nie mogło zrozumieć.
Problemem dla hali jest też rosnąca konkurencja?
Zmiennych jest wiele, ale faktycznie, za parę miesięcy zostanie oddana do użytku nowa hala w Gliwicach. Dla organizatorów imprez cała aglomeracja śląska to wielki potencjał. Budowana jest też hala w Rzeszowie. Obie połączone są autostradami, więc odległości to nie problem. Ponadto jest planowana budowa dużego obiektu w okolicach stadionu narodowego w Warszawie, co może zupełnie zakłócić obecny podział rynku w Polsce. Atrakcyjność lokalizacji hali krakowskiej się pogorszy.
Bronił Pan jednak tego obiektu jak lew, kończył Pan go i zachwalał, a wiedział już to wszystko. I może dlatego też zrezygnował?
Mówiłem o tych problemach, była dyskusja, rodziły się pomysły, np. budowania od razu hotelu przy Arenie. Moim zadaniem było wyprowadzić inwestycję z wielkiej zapaści, znaleźć sponsora i wprowadzić obiekt na tzw. salony. To osiągnięto! Później należy wiedzieć, kiedy odejść. Trzeba przyznać, że Kraków dokonał ogromnego wysiłku za ponad pół miliarda złotych, bo tyle ostatecznie zapłacimy za Arenę, gdy ją spłacimy. Raport ze stanu inwestycji dałem też w 2013 roku panu posłowi Ireneuszowi Rasiowi, ówczesnemu przewodniczącemu sejmowej Komisji Sportu. Przypominam, że Platforma Obywatelska, rządząc przez osiem lat, wydała kilka miliardów na obiekty sportowe, i wszystkie większe hale w kraju dofinansowanie dostały ze środków centralnych. Kraków nie dostał ani grosza. I dziś kilku polityków, w tym z PO, mnie atakuje, że coś im się z halą nie podoba. Nie wiem, dlaczego wówczas nie działali. Zawsze lepiej krytykować po czasie.
A gdyby pieniądze załatwili?
To kredyt do spłacenia byłby mniejszy może nawet o 200 mln zł. Uważam, że politycy PO nie mają moralnego tytułu do negatywnego wypowiadania się o mnie i mojej pracy. Aktywność radnych w tym temacie pojawiła się dopiero, gdy zaprosiłem ich na budowę, po jej przejęciu. Nie zauważyłem chęci do zaangażowania się w rozwiązywanie problemów. Może chodziło o to, żeby ta hala właśnie nie powstała terminowo, bo dlaczego prezydent Krakowa miałby odnieść kolejny sukces przed wyborami...
Ma Pan większy żal do mediów, że upubliczniły nagrania z Pana rozmów, czy do ludzi, którzy nagrywali? Czy Pan wie, kto to był? Czy wyciągnie konsekwencje?
O nagraniach wiem z mediów. Nigdy nie dostałem ich do odsłuchania. Mam przypuszczenia, że są zmanipulowane, celowo na potrzeby osób nagrywających, chcących zaszkodzić miastu, Arenie i mnie. Domyślam się, kto to, bo przy tych rozmowach była wąska grupa osób. Nagrywanie bez wiedzy nagrywanego jest przestępstwem i tyle w tej kwestii. Mediom dziwię się, że przyjmowały nagrania w sposób bezkrytyczny. I robiły też czarny PR Arenie, co zapewne będzie miało dla niej negatywne skutki finansowe.
To był cenny materiał, pokazujący jak rozmawiają ważne osoby w mieście o zarządzaniu wielkimi inwestycjami, a nie tylko przekaz z konferencji prasowej.
Media nie pokazały, jak naprawdę zarządza się halą. Materiał byłby faktycznie cenny, gdyby był prawdziwy, zweryfikowany przez drugą stronę. Gdyby stan faktyczny wyglądał tak, jak Państwo prezentowali, obiekt po prostu by nie funkcjonował. Rzeczywistość po dwóch latach działania Tauron Areny Kraków zweryfikowała te rewelacje.
Było nagranie, gdzie zastanawiał się Pan, jak przekonać strażaków do pozytywnej opinii dla hali. Czy pieniędzmi na strażacki fundusz, czy biletami...
Zaprzeczam, abym kiedykolwiek chciał skłonić straż pożarną do obejścia prawa i kupić ich przychylność. Inwestor wykonał wszystkie zalecenia strażaków, nigdy ich nie kwestionując. Rozdźwięku nie było między ARM a strażą pożarną, tylko między projektantem, w imieniu którego występował rzeczoznawca, profesor z AGH, a strażą. My realizowaliśmy projekt, który miał wszystkie prawomocne decyzje, natomiast w trakcie odbioru okazało się, że rzeczoznawca pewne rzeczy interpretuje inaczej, a straż i jej eksperci inaczej. Ponadto to było wielkie wyzwanie techniczne, niestandardowy obiekt budowlany. Dlatego te rozmowy tak długo trwały. Pewne rzeczy dało się poprawić w ciągu paru dni, dłużej trwało wyregulowanie oddymiania na poziomie VIP, gdzie strażacy zakwestionowali założenia rzeczoznawców. Trzeba było to poprawić i zostało to wykonane. Obiekt od początku był bezpieczny, a przez pół roku tworzono w niektórych mediach atmosferę zagrożenia.
Przypominaliśmy tę sprawę, pisząc o kolejnych kwestiach. Nie pisaliśmy, że obiekt jest niebezpieczny i grozi tym, że w razie pożaru wszyscy spłoną. Pytanie, czy chciał Pan przekonać strażaków w dość kontrowersyjny sposób do zmiany stanowiska? Mówił Pan o tym na nagraniach...
Mówienie o przekonywaniu biletami strażaków to obrażanie tych ludzi. Przecież to grupa zawodowa ciesząca się wielkim szacunkiem i mówienie, że ktoś coś podpisze za bilet, jest... niepoważne. Nikt nie uwierzyłby, że straż zaryzykuje bezpieczeństwem kilkunastu tysięcy ludzi po to, aby obejrzeć za darmo imprezę.
Ale Pan tak dywaguje na nagraniach....
Chciałbym je najpierw dostać.
Straż pożarna, jak i wiele instytucji publicznych, ma fundusze, na które można wpłacać pieniądze, by wspomóc ich działania. Zaangażowanie strażaków przy hali było ogromne. Tego obiektu się wszyscy bali. Ćwiczyła tam policja, straż pożarna, służby medyczne, służby specjalne. Pieniądze zgodnie z prawem zostały przekazane na rachunek Komendy Wojewódzkiej z sugestią, aby powędrowały do jednostki zajmującej się halą, czyli komendy krakowskiej. Nie widzę tu nic zdrożnego, jest to normalna praktyka opisana szczegółowo przez polskie prawo. Wszyscy byli wyczuleni ponad miarę. I dzięki temu w hali jest najnowocześniejszy system bezpieczeństwa.
Problem z wykonawcą. Twierdzi, że kazaliście mu zrobić dodatkowe prace za 32 mln zł! I chce zapłaty od miasta.
Za wszystkie roboty dodatkowe zgłoszone zgodnie z kontraktem, a nieujęte w projekcie, ARM zapłacił. Takie są fakty i tego nie można kwestionować. ARM podpisał z Mostostalem umowę, kontrakt ryczałtowy, a nie tzw. obmiarowy. Wynika z niego jasno, że wszelkie ryzyka, zmiany bierze na siebie wykonawca. Płacenie mu dziś oznacza wizytę prokuratora w spółce z powodu niegospodarności. Obydwie strony się na to zgodziły. Mostostal te ryzyka zapewne sobie wkalkulował, zatrudniał fachowców. Po drugie - musiał, aby ostatecznie kontrakt zakończyć, przedstawić rozliczenia z podwykonawcami. I do momentu, dopóki pracowałem, tego nie zrobił. A podwykonawcy zwracali się do nas po pieniądze. Trudno było Mostostalowi zapłacić wszystko.
Czyli te pieniądze się im nie należą? Kraków może być spokojny?
Nie należą się, kontrakt nie kończy się wraz z oddaniem inwestycji do użytku, ale wraz z dostarczeniem wszystkich wymaganych dokumentów. Takie, dla bezpieczeństwa miasta, były zapisy umowne. Czego wykonawca nie zrobił. I z tego też powodu były liczone mu kary. Była robiona ekspertyza przez Politechnikę Krakowską, gdzie profesorowie uznali, że nasze roszczenia są zasadne, a większość Mostostalu nie. Polubownie trudno będzie to załatwić.
Sponsor tytularny. Jeden dawał więcej, wzięliście tego,który dawał mniej. Wszystko odbywało się w zaciszu biur...
Tego wymagali partnerzy negocjacji biznesowych, które prowadziliśmy. To postępowanie nie podlegało ustawie o zamówieniach publicznych. Od początku stawiałem na otwarty publiczny konkurs. I tak to postępowanie poprowadzono. Konkurs ogłoszono na stronie internetowej, co było poprzedzone kampanią reklamową w mediach specjalistycznych. Wcześniej została ustalona z władzami miasta cena minimalna, za jaką mogliśmy się „wysprzedać”.
Jaką cenę chcieli urzędnicy?
Niższą, niż uzyskaliśmy...
Na pewno?
Wszyscy mogli się zgłosić, a zgłosiły się tylko Tauron S.A. i Hochland. Tylko te dwie firmy. I długo sprawa była rozpatrywana. Bez udziału zarządu ARM S.A. Nie ukrywam, że praca komisji zajmującej się tym nie bardzo mi się podobała, trwała długo i mało efektywnie. Dlatego włączyłem się, wspólnie z gronem doświadczonych prawników w negocjacje, bo groziło nam, że sponsora tytularnego nie będziemy mieć w ogóle. I podkreślam, nigdy nie działałem jednoosobowo! Dlatego mam pretensje do mediów, że mówią, iż Zbigniew Rapciak zrobił to czy tamto, a przecież to zarząd podejmował decyzję. Piszmy ewentualnie, że: zarząd, na którego czele stał prezes Rapciak.
Hochland proponował 15 milionów złotych, a Tauron 6 milionów. Czy nie mogło być więcej? Na nagraniach pada słowo, że „Tauron był nagrany”.To były gruszki na wierzbie. Proponował, ale ostatecznej oferty nie złożył. Po prostu. Natomiast Tauron S.A. złożył ofertę ostateczną, podkreślam - jako jedyny. Innego oferenta nie było. Umowa została zawarta na 3 lata z możliwością przedłużenia o kolejne dwa, podnosząc jednocześnie stawkę o 10 procent. Dziwię się dziennikarzom, że nie spytali przedstawicieli firmy Hochland, jak to wyglądało.
Próbowaliśmy.
Ale przecież wycofali się. Nie odwołali się od rozstrzygnięcia, nie wydali oświadczenia, że są niezadowoleni. Pisanie, że mogli dać 15 milionów, a wzięliśmy mniej, bo 6 mln, jest absurdalne!
Krakowscy radni zgodzili się na budowę Trasy Łagiewnickiej, kawałka III obwodnicy miasta, ale zastrzegli, aby szefem spółki, która ma to realizować, nie był Pan ani Jan Tajster. Bardziej ubodło to, że Pana nie chcą, czy że zestawili z osobą oskarżaną przez prokuraturę?
Z prezydentem Krakowa o Trasie Łagiewnickiej rozmawiałem wielokrotnie, brałem też udział w rozmowach w Warszawie o jej finansowaniu. Ale też tłumaczyłem, że proponowane rozwiązanie nie jest dobre, że nie należy budować samej Trasy Łagiewnickiej, tylko prawdziwą III obwodnicę miasta. Mówiłem o tym, o modelach finansowania, szukaniu partnerów, koncesji. Nie wiem, z jakich powodów nie zdecydowano się na takie rozwiązanie. Problemem jest przeprowadzenie ruchu z części północno-zachodniej miasta na południowo-wschodnią. Trasa ta łączy w sumie kilka osiedli, a będzie kosztowała ok. 2 mld zł - liczę już z kosztami kredytu spłacanego przez 30 lat. To spowoduje znaczne ograniczenie możliwości wzięcia kredytu na budowę kolejnych odcinków obwodnicy.
Były propozycje, żeby Pan był prezesem spółki od trasy?
Nie było. Jestem w takiej sytuacji, że nie szukam pracy, częściej jest odwrotnie. Zająłem się czymś innym, co wypełnia moje ambicje. Mam wyrobioną pozycję na rynku jako profesjonalista, mimo że parę osób chce mi zaszkodzić.
Nie ma Pan ambicji, żeby zrobić coś dla miasta? Ma być konkurs na nowego prezesa spółki od tej trasy. Wystartuje Pan?
Nie odpowiem. Spółka już ma prezesa, organy statutowe i to oni będą podejmować decyzje i za nie ponosić odpowiedzialność. Gdyby konkurs ogłoszony został teraz, to nie wystartuję. Profesjonalista nigdy nie mówi nigdy. Bardzo ważne jest, jak ten projekt będzie ostatecznie wyglądał.
Wrzucenie Pana przez radnych razem z Tajsterem do jednego worka. Co Pan z tym zrobi?
Naraziłem się wielokrotnie radnym, gdyż mam swoje zdanie w sprawach, za które odpowiadam i nie wstrzymuję się przed jego wygłaszaniem, co nieraz budzi kontrowersje. Staram się, by zawsze było ono poparte faktami. Co do okoliczności wyboru prezesa spółki Łagiewnicka S.A., to nie wierzę, żeby wyglądały tak jak donosi prasa - poparcie partii w głosowaniu za powołaniem spółki za propozycję osoby kandydata. Natomiast nie zgadzam się, aby pejoratywnie wskazywano moją osobę jako antykandydata. Powiadomiłem o tym posła Rasia. Adwokat wystosował pismo do pana radnego Miszalskiego, którego wiąże z tym faktem prasa, z prośbą o ustosunkowanie się. Brak reakcji każdej ze stron jest w mojej ocenie dowodem braku zaistnienia takiej sytuacji.
Zmęczył się Pan już pracą w samorządzie, w sektorze publicznym?
Coraz więcej rzeczy mnie dziwi. Zdecydowanie więcej czasu trzeba poświęcać na tłumaczenia i zabezpieczanie się np. opiniami, ekspertyzami przed występującymi sytuacjami, zamiast skupiać się na pracy merytorycznej.
***
Zbigniew Rapciak, ekonomista, specjalista z zakresu zarządzania i finansowania infrastruktury drogowej. W latach 2002-2008 dyrektor Oddziału Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w Krakowie. W 2008 roku został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Od maja 2009 r. prezes spółki Polskie LNG, która budowała gazoport w Świnoujściu. Pracował tam do 2012 roku. W 2013 roku został prezesem ARM w Krakowie. Odszedł w roku 2015.
