Grobowce z „Inspektorami C.K. Kolei”, z „Żonami Inspektorów”, „Doktorowymi”, „Kawalerami Orderu Leopolda Żelaznej Korony”, a w ostateczności „Obywatelami Miasta Krakowa”, bo przecież w „Mieście Królów Polskich”, jak do dzisiaj stoi na tablicach, każdy musi być kimś i mieć na grobie stosowny napis.
Dzięki temu, gdy się po Rakowickim spaceruje, to atmosfera jest nie jak na cmentarzu, ale jak w salonie i jeżeli mówię, że tam brakuje dywanu perskiego, ciasteczek i herbatki, to naprawdę tak myślę, a nie tylko żarty sobie stroję.
Przeszedłem przez Prandoty na Wojskowy, dotarłem do zaułka ze śmigłami, gdzie na kilku grobach było: „Zginął śmiercią lotnika”. Co istotne, śmierci owe nastąpiły w latach 1937, ’46, ’57, czyli nie np. w trakcie Bitwy o Anglię, tylko m.in. w Zielonkach, a okoliczności wypadków nie zostały już sprecyzowane. Słowem, jeśli pilotowi zacięła się przepustnica i w polu szczerym się rozpieprzył, zakwalifikował się, tym samym, do „śmierci lotnika”.
Jako że żaden zawód nie jest lepszy od innych, to można wyobrazić sobie epitafia analogiczne: „Zginął śmiercią piekarza”, „zginął śmiercią wulkanizatora” itp.
Czy naprawdę śmierć lotnika jest bardziej wzniosła? Czy może jest tak samo banalna jak każda inna i kończy się zwykle równie banalnym okrzykiem: „K…aa!”.