Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

40 lat temu gorlickie tonęło pod śniegiem. Zaspy sięgały dachów

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. Archiwum PZD Gorlice
Cztery dekady temu, Gorlickie jak długie i szerokie sparaliżował mróz i śnieg. Paraliż był dosłowny - zaspy śnieżne były wyższe od autobusów, dróg nie było wcale, a komunikacja pomiędzy miastem a ościennymi miejscowościami odbywała się głównie na piechotę. Nie było, gdzie interweniować...

Internetowa wikipedia podaje: Od godzin nocnych z 29 na 30 grudnia rozpoczął się napływ mroźnej masy powietrza z północy, co spowodowało, że występujące wówczas opady deszczu zaczęły stopniowo przechodzić w opady śniegu z deszczem i śniegu, którego było coraz więcej. Towarzyszył im silny wiatr, powodujący szybkie tworzenie się zasp. Od 1 stycznia 1979 roku cały kraj był już sparaliżowany przez zaspy i kilkunastostopniowy mróz.

Uczniowie chcieli do szkoły. Poszli jednak na żurek...

Tomasz Wantuch, gorliczanin, wtedy uczeń technikum na Górce, mieszkał przy ul. Krakowskiej. Po świętach i Nowym Roku, jako grzeczny uczeń, chciał do szkoły. To, że śnieg padał niemal bez przerwy przez kilka dni, widział, ale jakoś nie łączył tego, z zamarłym miastem.

- Zastanowiło mnie, gdy zobaczyłem, że od ulicy Zamkowej ciągnie tłum ludzi - wspomina. - Szli w kierunku przystanku naprzeciwko MZK - dodaje.

Żaden autobus niestety nie podjechał. Nie zostało więc nic innego, jak wyruszyć do miasta na piechotę. Szli, brodząc w śniegu, wydychane powietrze zamarzało niemal od razu, nie było widać żadnego auta, autobusu, nawet ówczesnego dostawczaka nie było widać nigdzie, czy z piekarni, czy z mleczarni. Miasto zamarło. Na ulicach ani jednego żuka, ani syrenki czy nyski nie uświadczył. - Sklep Jedności przy 3 Maja był otwarty, ale chleba czy bułek w nim nie uświadczył - pamięta.

Zebrało się ich kilku, doszli przed sąd. Zatrzymali się, by zastanowić, czy iść dalej przez Biecką i dalej Wyszyńskiego do góry, czy na skróty przez osiedla. - Ktoś wpadł na pomysł, że do Glinika podjedziemy pociągiem - opowiada. - Poszliśmy więc na stację kolejową, ale okazało się, że pociąg jest o co najmniej godzinę spóźniony - dodaje.

Im liczniejsza była grupa, tym bardziej topniała chęć dotarcia do szkoły, ale wyboru, co ze sobą zrobić, wielkiego nie było. W zasadzie był tylko jeden - poczekać, aż otworzą restaurację Hotelową, żeby napić się gorącej herbaty albo żuru…
- Pracowała tam genialna kucharka. Jej żur był znany na okolicę - zachwala. - Było ze trzydzieści stopni mrozu. Wprawdzie wtedy nie było mody, żeby nogi pod spodniami były gołe, każdy miał kalesony jak się patrzy, ale w organizmie obkurczało się wszystko, co tylko mogło - śmieje się.

Potem miejski przewoźnik wziął się na sposób i pod autobusami palił ogniska, żeby odmrozić miskę olejową. Zresztą w całym kraju, radzili sobie, jak mogli. Kolejne historyczne relacje mówią o tym, że do odśnieżania torów i dróg skierowano wojsko wyposażone w ciężki sprzęt, m.in. czołgi, które gąsienicami zrywały z dróg grubą warstwę zmrożonego i zbitego śniegu...

Na nogach do Sokoła, potem dopiero był autobus

Poświąteczne powroty gorliczan do pracy i szkoły były skazane na niepowodzenie. Po prostu nic nie jeździło. A jeśli nawet, to tyle, co do granic miasta. - Mieszkałem w Kobylance - zaczyna opowieść Jan Szurek, dzisiaj gorliczanin. - Autobus dojeżdżał do Sokoła, bo dalej droga była nieprzejezdna. Na wysokości skrętu do Sękowej była tylko ściana śniegu - dodaje. - Spod zwałów śniegu nie było widać przystanków - opowiada.

Z domu trzeba było wyjść z co najmniej godzinnym zapasem, żeby dotrzeć na przystanek w Sokole. To samo w drugą stronę. - Miałem 19 lat, więc całą akcję traktowaliśmy zupełnie inaczej, niż teraz bym do tego podszedł - dodaje. - Dość powiedzieć, że zamiast najkrótszą drogą przez Rozbój, to do tej Kobylanki szedłem dookoła, czyli przez Dominikowice - dodaje.
Tak było przez kilka tygodni, dopóki pługi nie poradziły sobie z nawałem śnieżnego budulca. Zaopatrzenie do wiejskich sklepów dowożone było przez Zagórzany, bo tam było trochę mniej zawiane i służby jakoś sobie szybciej z tym poradziły.

Spóźnione pociągi pękały w szwach od pasażerów

Jan Hyra jechał ze świątecznego pobytu w domu, w Gorlickiem do Lubinia. Jakimś cudem dojechał autobusem do Tarnowa. Stał sobie na dworcu kolejowym i czekał na pociąg relacji Przemyśl-Szczecin. Owszem, zima dawała się we znaki, mróz zresztą też, ale był przekonany, że jakoś w końcu dojedzie.

- Ku mojemu zdziwieniu, usłyszałem z dworcowego megafonu, że pociąg owszem jedzie, ale nie zabiera pasażerów. Pomyślałem: nieźle, ale może w następnym będzie lepiej - dodaje.

Następny też miał pasażerów nie zabierać. Wtedy wpadł na sprytny - przynajmniej tak mu się wtedy wydawało pomysł - wsiada do pociągu na zewnętrzne schody. Wymyślił, że złapie się zewnętrznej poręczy, która była zamontowana wzdłuż drzwi.

- Takich jak ja, było więcej. W zasadzie każde drzwi miały swojego pasażera - opowiada. - Miałem ciężką torbę pełną jeszcze świątecznej wałówki. Uznałem, że w najgorszym przypadku po prostu ją wyrzucę z tego pociągu - dodaje.

Dojechał do Krakowa szczęśliwie i chyba tylko dlatego, że ówczesne pociągi, to się raczej toczyły, niż pędziły. Kilka osób wysiadło, zrobiło się na tyle miejsca, że mógł stanąć już w drzwiach. Pomyślał: komfort, teraz to choćby do ostatniej stacji. W Katowicach zrobiło się już całkiem luźno - razem z trójką innych pasażerów usadowił się w toalecie. Upchani byli w niej, jak śledzie w puszce, ale ważniejsze było, że jechali.

- Kłopoty zaczęły się, gdy jedna z pasażerek zażądała możliwości skorzystania z przybytku - śmieje się dzisiaj. - Nic innego nam nie pozostało, jak odwrócić się do ściany, żeby zapewnić jej minimalne minimum prywatności - dodaje.
Gdy w końcu dotarł do pracy, okazało się, że cały zakład stoi, wszystkie roboty są wstrzymane do odwołania, bo tyle śniegu, to nikt tam wówczas nie widział.

Autobus został w zaspie z dwójką pasażerów

Biały puch wypełniał każdą przestrzeń. W Gorlickiem z wiatrów słynie gmina Lipinki. Złośliwcy mówią, że wieje tam bardziej, niż w Kieleckim. Wtedy też żywioł dał do wiwatu.

- Autobusy dojeżdżały tylko do Libuszy, do Ogniwa. Dalej zaspy sięgały dachów przystanków autobusowych - przywołuje Marek Machowski, który w tamtym czasie niemal codziennie pokonywał trasę z Ogniwa do Pagorzyny.
Marsz po zapadającym się śniegu był jak wyprawa w góry. Ku zdziwieniu maszerujących, w zamieci dostrzegli światła. Potem okazało się, że to autobus...

- W środku oprócz kierowcy była dwójka pasażerów - wspomina.
Nie wyjechali z zaspy, musieli czekać na ciężki sprzęt.

POLECAMY - KONIECZNIE SPRAWDŹ:

FLESZ: Jedziesz na ferie? Niewiedza może Cię drogo kosztować

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska