Lubi Pani Wielkanoc?
- Lubię wszystkie święta, bo pomagają "łapać pion", ale te Wielkanocne są najbardziej radosne, pełne nowej energii i siły. Odkąd mam ogród, to te święta przeżywam razem z naturą. Tak nagle wszystko budzi się i z impetem wychodzi z ziemi do słońca. We mnie też budzą się nowe siły.
I Wielki Piątek z jego ostatecznymi refleksjami łatwo Pani zostawić za sobą?
- Niczego za sobą nie zostawiam, bo musiałam dotknąć wielu rzeczy ostatecznych. Nigdy nie żyłam beztrosko, więc i święta nie były tylko robieniem mazurka. Tradycje pomagają święta przeżyć, ale one są dotykaniem czegoś bardzo ważnego. Są rodzinne, ale zawsze przy stole kogoś brakuje, myśli się o śmierci, o czymś co odeszło. Grałam kiedyś piękną rolę Kory w "Nocy listopadowej". Mówiłam: "Umierać musi co ma żyć". Lecz gdy przychodzi wiosna, to człowiek zdaje sobie sprawę, że wszystko będzie od nowa i nic nigdy się nie kończy. Nabiera się takiej pewności, że nawet jak się stąd odchodzi, to musi być coś dalej. Bo przecież wszystko wokół ma sens. Najwyraźniej odczuwam go wiosną, choć przecież jestem coraz starsza i gdzieś tam już bliżej do kresu.
Miała Pani bardzo trudne chwile w życiu. Włącznie z takim, że myślała Pani: jestem prawie martwa?
- Jak odzyskiwałam przytomność po wypadku w 1978 r. długo byłam gdzieś daleko, nieprzytomna. Bardzo mi tam zresztą dobrze było. Jasno, ciepło. Powrót do rzeczywistości oznaczał ból. Z radością i ulgą, że nie boli, zapadałam się więc w tę jasną otchłań. Z momentu kiedy odzyskałam świadomość pamiętam niewiele, bo miałam też uszkodzoną pamięć. Ale radość z tego, że jestem, pamiętam do tej pory. Myślenie miałam odjęte, wyłączone, ale emocje i uczucia mi zostały. To mi dało na całą życie pewność, że człowiek za dużo kombinuje. Ma żyć, to jego obowiązek, zaszczyt, szansa i radość.
A pamięta Pani ludzi, do których z tą prawdą trudno było dotrzeć?
- Znam mnóstwo takich ludzi. Ale gdy pierwszy raz rozmawiałam z chorym na nieuleczalną pląsawicę Huntingtona spytałam, czy wie, na co jest chory. - Wiem - usłyszałam. Wiesz, czym kończy się ta choroba? Znowu: -Wiem. Więc pytam: To o czym będziemy rozmawiać? A on: - O życiu! Jakie jest piękne! Tacy ludzie bardzo szybko zdają sobie sprawę, że trzeba się cieszyć każdą chwilą. My zdrowi tego często nie umiemy robić. Potrzebny jest ktoś obok.
Tym kimś bywa Pani?
- Najtrudniej dotrzeć z tym sensem do ludzi, którzy żyją opuszczeni i przez to czasem oskorupiali, pełni goryczy, nieufności. Robiłam kiedyś program telewizyjny o ludziach chorych na EB. To piętnująca choroba. Chorzy na nią mają wszędzie rany, strupy. Wyglądają czasem jak trędowaci. Dzięki programowi zaczęli się kontaktować, odnajdywać. Założyli fundację i są razem. Matka Teresa mówiła, że nie ma gorszego cierpienia niż samotność. Znałam Bartka Głowackiego, uroczego chłopaka, który chorował na mukowiscydozę. Miał 24 lata i szczęście, bo poznał piękną dziewczynę. Wiedziała, na co Bartek choruje. Pobrali się, była z nim do końca. Kiedy pytałam ją, po co to robi, odpowiadała, że jest jej skarbem największym i jest mu po prostu potrzebna. I razem nawet śmierć przechytrzyli. Bo umarł w jej ramionach i był uśmiechnięty. W takich chwilach śmierć nie jest zwycięska.
Które z Pani doświadczeń, aktorskie czy osobiste, pomagają w rozmowach z ludźmi w takiej sytuacji?
- Zawód pomaga mi w nawiązywaniu kontaktu z ludźmi, bo nauczył mnie formułowania myśli, nazywania uczuć, a przede wszystkim słuchania. Kiedyś pewien dziennikarz zarzucił mi, że idę za daleko, bo człowieka kompletnie sparaliżowanego po skoku do wody spytałam, w telewizyjnym programie" Spotkajmy się", w jaki sposób zrobił dzieci. Żonę poznał jak był już w szpitalu. Wstydziłam się, a on był taki szczęśliwy, że o to spytałam. Bo jego największą dumą są te piękne dzieci.
Ale przecież nie jest tak zawsze, że ludzie czekają na kogoś, kto pomoże im wyrwać się z martwoty?
- Są tacy, którzy położyli na siebie kreskę. W Polsce ciągle niestety są dwa światy: zdrowych i chorych. Ja wiem, że nie ma między nimi żadnej różnicy. Człowiek jest człowiekiem, i ten bez nóg, i zdrowy. Obaj mają takie same pragnienia. Choroba czy wypadek łączą się z ogromną zmianą całego życia. Ci ludzie często znajdują się na granicy nędzy, w samotności i ciągle jeszcze we wstydzie. Muszą zaakceptować swą chorobę. Wydaje im się, że świat się skończył, aż znajdzie się ktoś, kto ich kopnie i powie: przestań się nad sobą użalać.
Czy Pani odnalazła kiedyś źródło tej siły, która każe się w końcu ludziom podnosić?
- Można tu sypnąć fajnymi cytatami i sloganami, ale weźmy to tak po sobie. Kiedy mamy siłę? Gdy ktoś w nas wierzy i czujemy się potrzebni. Gdybym rano nie miała po co wstawać, to pewnie bym została w łóżku. Nauczyłam się, że każdemu można cel pokazać. Są tacy, którzy są w takiej traumie, że sami go nie zobaczą. Miałam kiedyś koleżankę chorą na raka. Jak błagałam, żeby mi pomogła, bo nie mam z kim dziecka zostawić, że bez niej sobie nie poradzę, to w nią wstępował nowy duch. Ludzie są rozgoryczeni samotnością, a my od kalectwa się odwracamy, bo nas przeraża, bo nie jest piękne, a my przecież odruchowo chcemy być piękni, zdrowi i bogaci.
A jak Pani sobie z tymi odruchami poradziła?
- Spadały ze mnie jak łuski. Najpierw nie wytrzymywałam tych rozmów. Myślałam i ryczałam. Ludzie pokrzywdzeni podobno najbardziej nienawidzą rozczulania się nad na nimi, ale ci moi widzieli, że ja nad sobą płaczę. Dochodziło do tego, że sparaliżowana kobieta mówiła do mnie z wózka: Aniu, nie płacz, wszystko będzie dobrze. Największą siłą, która obala wszystko, jest miłość. To slogan, ale prawdziwy. Jeżeli ktoś kocha życie, umie zachwycać się drzewem, słońcem, to ich widok już go uruchamia do życia. Człowiek na inwalidzkim wózku nie może biegać jak my więc siedzi i potrafi zachwycać się motylem, obłokiem, spotkaniem... Ja na szczęście umiem cieszyć się takimi drobiazgami od zawsze. Byłam świetnie wychowywana. Nie mieliśmy nigdy pieniędzy, ale umieliśmy docenić każdą chwilę.
Kiedy Jan Paweł II przyjeżdżał do Starego Sącza, na spotkanie z nim szły miliony ludzi. Wśród nich pewna dziewczyna. Nie doszła. Zabił ją samochód. Jej ojciec powtarzał mi potem: ona została wybrana. Pani takie poczucie dostrzega u swoich podopiecznych?
- Wielu z nich używa tego słowa. Gdy zaprzyjaźniam się z tymi ludźmi, zawsze w końcu zadaję im pytanie o sens. W 70 proc. mówią, że nieszczęście nie spotkało ich bez powodu. Słyszę: - Aniu, gdyby nie ten wypadek, byłbym złym człowiekiem! Albo - los tak chciał, zostałem wybrany do tego doświadczenia, musiał mnie ktoś bardzo kochać, bo wierzył, że ja to wytrzymam. Ludzie próbują nadać cierpieniu sens. Znałam kobietę, która czekała na przeszczep płuc. Miała nadciśnienie, zniszczone serce, płuca, cierpiała. Kiedyś mi opowiadała: - Obieram ziemniaki i nagle zrozumiałam, że to wszystko ma sens. Poczułam, że są ludzie, którzy cierpią jak Chrystus, bo to jest okropnie potrzebne. Po prostu jestem wybrana." Powiedziała to tak zwyczajnie. Zaraz potem poprawiły się jej wszystkie parametry, pojechała na operację. Dostałam od niej esemesa: "Jestem przeszczepiana. Zadzwonię jak się wybudzę". Nie wybudziła się.
Opowiedziała Pani o momencie, kiedy była Pani niemal martwa. Jak Pani wtedy wstała?
- Miałam 27 lat. Wypadek, krótko po śmierci męża, Wieśka Dymnego, pewnie mnie uratował, bo po pogrzebie nie chciało mi się zbierać do życia. Katastrofa na chwilę odebrała mi pamięć wszystkiego złego, co mnie spotkało i uruchomiła radość z tego, że jednak żyję. Tak się pozbierałam, że ze złamaną miednicą biegałam. A niedawno jak się rehabilitowałam po operacji stawu skokowego, to grupę, z którą ćwiczyłam, doprowadziłam do takiego zapału, że jak ktoś głośniej jęknął z bólu, skandowałam "Ból to ciul, najważniejsza jest świadomość". Przepraszam, to magiczny cytat z Wieśka Dymnego. I pomaga!