Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Biecka artystka Barbara Rudzińska na fragmentach opalonych desek maluje libuski kościółek. Tak nadaje mu drugie życie. I robi to pięknie!

Halina Gajda
Halina Gajda
fot.halina gajda
Mówi, że z malowania można żyć, bo gdyby tak nie było, poszukałaby innej pracy. Z drugiej strony, czasem, jak się mocno wkurzy na cały świat, to odgraża się, że pójdzie na kasę do marketu i zamiast obrazów będzie sprzedawała makaron do rosołu. Na razie nie ciska pędzlem ani nie próbuje przerobić sztalugi na opał do kominka czy innego pieca. Ma jednak coś wspólnego z ogniem. Libuskiemu kościołowi, co ów obrócił wniwecz, ona nadaje drugie życie.

Biecz. Uliczka w rynku. Pracownia Barbary Rudzińskiej. W końcu malarki z dorobkiem obliczonym na parę dekad jest… jasna. Mnóstwo w niej dziennego światła. Nie pasuje mi od progu, bo miałam nadzieję wejść w jakąś czeluść, gdzie zwoje płótna, sterty ram i ramek, tu i ówdzie jakiś pająk. No i oczywiście milion pędzli. Tymczasem lada jak w barze, na niej bibeloty, pod nią na półce choinkowe bańki, na ścianach obrazy. I jeszcze to wysokie krzesło…
- Co zrobię, że lubię na nim malować - wzrusza ramionami.

Mości się na siedzisku, próbuje ogarnąć stół przed sobą. Dopiero wtedy widać jakiś cień pracowni malarza. Wreszcie widać farby, jakieś tubki, pomazane kawałki drewna i pędzle. Tyle że miliona ich nie ma, ale jest najważniejsze - kawałki opalonych desek. Z kościółka z Libuszy. Namacalny dowód historii. Humory zawieszają nam się na chwilę. Basia bierze kawałek prawie zwęglony kawałek. Przymierza, obraca. Na chwilę zamyka oczy. Wie to. Jest pewna, tego, co za chwilę zacznie na nim malować.

Dziwność nie była przeszkodą w szanowaniu

No właśnie, malowanie. Od kiedy? Twierdzi, że nie znosi tego pytania, więc pewnie dlatego odpowiedź jest standardowa. Od dawna, od dziecka, albo jak kto woli, od nowości. Nie, nie malowała ścian w domowym salonie, nie zdobiła wycinankami stołów. Nic w tym stylu. Tak normalnie malowała. Na kartkach z bloku rysunkowego. Kredką, akwarelką albo plakatówką. Czasem węgielkiem. Jak w duszy zagrało. Artystycznie obeznanie, osadzenie w dziedzinie malarskiej przyszło razem z liceum plastycznym w Tarnowie. - Tam wszystko było możliwe - mówi wprost. - Nikt nie był zdziwiony kolegą, który z dnia na dzień przefarbował włosy na zielono albo koleżanką, która na pierwszą lekcję przyszła z głową łysą jak kolano. Poza sztuką najważniejsze czego nas tam nauczyli, to szacunek do innego. Jakkolwiek dziwny czy zaskakujący by ten nie był - dodaje z powagą.

Szkołę skończyła i szybko zaczęła za nią tęsknić. Bo po szkole przyszło samo życie. Rodzina, obowiązki i codzienność na sinusoidzie. Każdy taką zna z własnego doświadczenia. Jak się z jednej strony coś układa, to z drugiej człowiek kopa dostanie. Jedni wtedy idą zapalić, inni machnąć kilka głębszych albo pograć w kręgle. Baśka szła, nadal zresztą idzie, malować. - Tak się odcinam - słyszę.

Mówi, że szuka. Wszystkiego, inspiracji, materiałów, faktur, cieni i odcieni, miejsc, ludzi, zdarzeń, podkładów, zapachów. Wszystko może się przydać. Kiedyś, u mamy zobaczyła kawałek blachy. Pordzewiały, przeżarty przez korozję. I pomyślała, że on trochę taki, jak kobieta jest: nawet jak ją dręczą zmartwienia, nawet gdy wydaje się, że padnie zaraz na twarz i już się nie podniesie, to ona i tak jakoś się w tym jednym kawałku trzyma. - Namalowałam, jak czułam. Na własnych doświadczeniach - przyznaje. Wyszło zaskakująco, bo mocno niedosłowne są te blaszane kobiety. Trzeba się wpatrzyć, żeby dostrzec szczegóły anatomii. Mają w sobie za to jakąś magię, przyciągnie. Nawet dla laika. Co spojrzenie, to coś nowego w nich widać. Innego, niż sekundę wcześniej.

Jak to jest, gdy malarz ma związane ręce

Nie tak dawno, była o krok, żeby rzeczywiście wylądować w zupełnie innej pracowni. Szła bieckim chodnikiem. Do domu. Jak większość matek po pracy: tu torebka, tam siateczka, a między tym wszystkim kosz z zakupami. W głowie myśli: pomidorowa na pierwsze, na drugie makaron albo sałatka, może kawałek indyka. Ocknęła się na ziemi. - Miałam połamane obie ręce - wspomina dzisiaj. Parę godzin później gips i niemal zero samodzielności. Tysiąc myśli o tym, jak ogarnąć rzeczywistość, obowiązki. - Wszystko miałam w głowie poza tym, że nie wrócę do malowania - przyznaje. - Przecież malowanie to woda i chleb, powietrze. Jak to tak można, nie malować - pyta retorycznie. Połamała się, a może zagipsowali ją na tyle „szczęśliwie”, że miała wolne końcówki palców. Akurat, żeby chwycić pędzel. - No i malowałam - uśmiecha się. Nieporadnie, może pokracznie. Co za różnica, byleby palce czuły drewienko, włosie tworzyło kształty. Może te „ćwiczenia” sprawiły, że ściągnięcie gipsu nie było dla rąk takim szokiem. - Uczyłam się wszystkiego, trochę jakby od nowa - wspomina. - Nadgarstek już inaczej pracuje, inaczej trzeba chwytać za pędzel - dodaje.

Galeria jej prac w niewielkiej desie przy bieckim rynku ma wzięcie. Mamy tam pigułkę całej jej twórczości, od kwiatów, przez bieckie pejzaże po kobiety. W najróżniejszych odsłonach. Od niedawna poszła na współpracę z podobnym do siebie - Januszem Mickiem, przyjacielem ceniącym rzeczy ładne. Razem stworzyli w Małym Krakowie miejsce z antykami. Przychodzą do nich nie tylko koneserzy sztuki, ale zwykli ludzie - by podejrzeć mechanizm w dwustuletnim zegarze, żelazko z duszą, kufer prababci, motocykl z początku minionego wieku, toaletkę damy z międzywojnia. Najbardziej buzie otwierają się dzieciom.

Libuski kościół jak Feniks z popiołów...

A libuski kościółek? Spłonął i choć w głowie miała żal do losu, to nie było czasu na rozmienianie go na drobne. Do pewnej soboty, gdy zadzwonił przyjaciel od pędzla z Krakowa. W telefonie usłyszała: Baśka, zgliszcza mają sprzątać. Zapytaj proboszcza, czy miałby coś przeciwko, gdyby zebrać parę osmolonych, opalonych desek. Można by je jakoś wykorzystać. Wtedy dopiero uświadomiła sobie z jednej strony prostotę pomysłu, z drugiej - pewną bądź co bądź oryginalność. Od razu przyjęła, że nie będzie na nich żadnej abstrakcji, artystycznych wizji. Tematyka - sakralna. - Z tym poszłam do proboszcza - opowiada. - Opowiedziałam o idei, założeniach. Wysłuchał i uznał, że nie ma nic przeciwko - dodaje.
I tak na fragmentach przeszłości powstaje cały cykl - świętej rodziny, Chrystusa w cierniowej koronie, ale też samego kościółka. Bardzo delikatne są to prace, bo i materia inna, niż wszystkie. Ruchy pędzlem są jak pielęgnowanie malucha, który przyszedł właśnie na świat. Żeby niepotrzebnie nie zranić już i tak nadpalonej duszy, niczego nie poprawiać, nie mazać, nie zamalowywać. - Nie będzie chałtury, masówki, setek egzemplarzy - mówi wprost.

Jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić, jak wygląda - niech zajrzy do Basi, do jej galerii przy bieckim rynku. I niech się zauroczy nią, kościółkiem na zgliszczach i żelazną kobietą.

WIDEO: Barometr Bartusia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska