Chciałam pójść do klasy z angielskim ale rodzice się nie zgodzili. Wtedy czternastolatce trudno było kwestionować rodzicielskie decyzje. Wylądowałam w klasie niemieckiej z taką awersją, że udało mi się skutecznie zapomnieć nawet to niewiele, jakie nauczyłam się w ciągu 4 lat. Najciekawsze było jednak rodzicielskie uzasadnienie. Brzmiało tak: "trzeba znać język wroga".
Jednak moje pokolenie odrzuciło odziedziczone traumy. Odetchnęliśmy przestając widzieć w Niemcach wrogów. Pojawiło się wiele wspólnych przedsięwzięć, kwitnie współpraca gospodarcza. Polacy wyzbywają się też kompleksów, bo poziom życia relatywnie szybko się zbliża. W sąsiedztwie z Niemcami widzieliśmy zaletę i szansę.
Czy te nadzieje przetrwają próbę czasu? Nie sądzę by antyniemiecka retoryka była nam potrzebna i nie chcę w nią się wpisywać. Trzeba jednak być ślepym, by nie dostrzegać, że mamy z Berlinem potężny kłopot. My i cała Unia Europejska. Od 20 lat państwa Unii akceptowały nolens volens istotną rolę Niemiec - kraju w Europie najludniejszego, a zarazem najbogatszego. Teraz zaufanie wobec Berlina ulatnia się jak para znad filiżanki gorącej herbaty. A bez zaufania liderowanie staje się wątpliwe. Zasada Primus inter pares działa dopóty, dopóki Primus się nie kompromituje.
Tydzień temu Der Spiegel wymusił ujawnienie tajnego dokumentu z 26 października 2021. Niemiecki rząd w ostatnich dniach urzędowania kanclerz Merkel, kiedy wicekanclerzem i ministrem finansów był Olaf Scholtz, przyjął dokument z następującą konkluzją: "Przyznanie certyfikacji Nord Stream 2 nie zagraża bezpieczeństwu dostaw gazu do Niemiec i Unii Europejskiej". Rok temu rząd niemiecki uznał, że "Zarówno w przypadku rynków niemieckich, jak i sąsiednich, ryzyko poważnego naruszenia bezpieczeństwa dostaw z powodu ewentualnych awarii poszczególnych infrastruktur importowych jest bardzo niskie".
Jak można się tak radykalnie mylić mimo ostrzeżeń płynących z państw Europy Środkowej i Północnej? Dlaczego kolanem przepychano decyzje, gdy Amerykanie już wiedzieli o planach inwazji na Ukrainę i zapewne informowali sojusznika? Zresztą wywiad niemiecki też nie zasypiał gruszek w popiele. Tydzień temu osikowy kołek w Scholtza wbił Bruno Kahl - szef Federalnej Służby Wywiadu (BND). Na posiedzeniu parlamentarnej komisji kontrolnej Bundestagu oznajmił, że służby ostrzegały, iż Władimir Putin będzie używał przemocy dla osiągnięcia swoich celów, jak to robił w Czeczenii, Gruzji, Syrii, na Krymie i w Donbasie. Jednak stanowisko wywiadu – mówił Kahl - uporczywie ignorowano i nazywano „sianiem paniki”.
Uzależnienie Niemiec (a w konsekwencji całej Unii) od rosyjskiego gazu skutkuje gigantycznym kryzysem. Co robi rząd Scholtza? Uruchamia "tarczę energetyczną" w wysokości 200 miliardów euro, które zrekompensują niemieckim firmom wysokie ceny gazu i prądu. Na taką hojność nie stać żadnego innego państwa, więc niemieckie firmy niejako z góry wygrają konkurencję z każdym. Europejscy partnerzy są wściekli. Gdzie europejska solidarność? – pyta prezydent Macron. Czyżby w Unii stosowano zasadę, co wolno wojewodzie, to nie tobie…? Jak to pogodzić z retoryką sprawiedliwości, równości i takich tam? Zewsząd dochodzi pomruk niezadowolenia.
Teraz zaś, mimo sprzeciwu 6 federalnych ministerstw i ostrzeżeń Brukseli, kanclerz zamierza sprzedać państwowemu chińskiemu koncernowi Cosco 35% udziałów portu w jego rodzinnym mieście Hamburgu. Bo spodziewa się profitów z handlu w ramach jedwabnego szlaku. Czarna seria kanclerza Scholtza zdaje się nie mieć końca.
