Oglądałam spektakl z opóźnieniem, kiedy już wiadomo, że kosztował między 130 a 300 milionów euro. I te miliony było widać. Żadnej zgrzebności, fastrygowania, oszczędności, wszystko na bogato. Niektórzy narzekali, że kiedy dług publiczny Francji przekracza 3 200 miliardów euro, organizuje się tak zbytkowną imprezę. Cyfry wyglądają fatalnie, ale jakieś 90 % finansowania spektaklu zapewnił Komitet Olimpijski i sponsorzy prywatni.
Wracam teraz do tematu, ponieważ gdy opadł bitewny kurz, zmęczeni harcownicy nie zagłuszają obrazu, a ja nie znalazłam w mediach najmniejszej próby analizy podsumowującej znaczenia obecne w gigantycznej fecie. Nie dysponuję wiedzą tajemną „co autor chciał powiedzieć”. Uważam zresztą, że takie deliberacje są uzasadnione w przypadku sztuki wysokiej, a my mieliśmy do czynienia ze spektaklem kierowanym do milionów. Czyli formą oddziaływania natychmiastowego, niemal podkorowo, raczej obrazem, niż myślą. Jeśli względnie oświecona większość zobaczyła w jednej ze scen nawiązanie do Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, to znaczy, że mieli rację. Ludzie mają w głowach schematy ikonograficzne i wciskanie im po fakcie, że chodziło o jakiś znany tylko specjalistom inny obraz, jest obrazą rozumu. Tu wygibasy interpretacyjne nie mają zastosowania.
Natomiast pominięto milczeniem postać główną. Zakapturzony, z zasłoniętą twarzą i w zbroi, pojawiał się wielekroć. Posępny i milczący, biegał po dachach jakby gonił cel, trzymając znicz bez ognia, który przez to przypominał pocisk, by w finalnej, długiej sekwencji galopować na mechanicznym koniu po Sekwanie. Lśniący metalicznym blaskiem koń magnetyzował uwagę i przerażał, bo pozbawiony ‘ciała’, wyglądał jak szkielet - piekielna zjawa. Dreszcz niepokoju budził jednak tylko u starszych obserwatorów, którzy mogli myśleć o Jeźdźcu Apokalipsy. Natomiast młodsi – adepci gier video – natychmiast się odnaleźli bo skojarzyli zakapturzoną postać, jako bohatera serii Assassin’s Creed, gdzie gracz wciela się w członka bractwa asasynów, które dąży do wyeliminowanie templariuszy odpowiedzialnych za wyprawy krzyżowe.
To była gra wizualnymi kliszami i afirmacja mrocznej, tajemniczej estetyki, jednak można się też dopatrzyć mrugnięcia okiem do muzułmanów, kiedy trwa wojna w Gazie, a popkultura widzi w asasynach (legendarnej sekcie szyickiej) prototerrorystów, których coraz częściej aprobuje, niż potępia.
Cały spektakl był przejawem - i efektem - fascynacji rewolucją. Momentami wręcz apelem o rewolucję z jej orgiastyczną transgresyjnością i ‘zbawczym’ chaosem. Sportowcy i sport z jego regułami, hierarchią, rywalizacją, musiał w tej wizji być zredukowany do alibi i przedpotopowego akcesorium.
O finale performance’u z galopującym asasynem już wspomniałam, lecz trzeba wrócić do początku. To Maria Antonina spowita strugami tryskającej krwi. Odcięta głowa z groteskowym entuzjazmem intonowała "Ça ira, ça ira" (będzie świetnie, arystokraci na latarnie!; powiesimy ich) - kiedyś hymn sankiulotów, dziś podjęty przez skrajną lewicę, a podczas ceremonii przez metalowy zespół Gojira.
Nie ma sensu dociekać, co chciał a czego nie chciał powiedzieć Jolly. Wyszło jak wyszło, bo reżyser spektaklu tkwi w mentalnym uchwycie przekonań typowych dla sporej części artystycznych elit Zachodu. Kiedy wszystko wolno, rodzi się podejrzenie, że nie wolno niczego, więc śnią o totalnej rewolucji, która wywróci kulturę podszewką na wierzch. I o globalnym ‘asasynie’, żeby wyrównał rachunki i ustanowił erę szczęśliwości. Kłopot w tym, że ci których widzieliśmy, cierpią na pluszowych krzyżach. Nieprzyzwoicie bogaci, mają dostęp do władzy i wpływów. Ta podstawowa nieszczerość wprowadziła w olimpijski spektakl nutę fałszu; wrażenie kiczu i obsceny.
