Już kilka razy miałem w ręku bilet autobusowy albo kolejowy, gdy nagle ktoś w ostatniej chwili dzwonił i pytał "czy ja przypadkiem nie jadę, bo znajomy akurat jedzie i może zabrać przy okazji". Okazja - to coś, na co łasy jest każdy homo sovieticus.
Od początku było jasne, że pociąg z Podlasia do Krakowa jest szybszy niż samochód, że w pociągu można spać na leżąco, że znajduje się w nim wagon barowy i korytarze, po których da się nawet biegać.
Wiedziałem również doskonale, że łącznie ze mną nikt w pociągu nie będzie palił, że skład nie zatrzyma się nagle w McDrivie, że z przyzwyczajenia, nudów i własnej nie przymuszonej winy nie nażrę się tam cheesburgerów i że potem nie będę się czuł jak zawsze - zamulony, z debilnym wyrazem twarzy. Wiedziałem, że pociąg nie stanie na stacji benzynowej, gdzie będę się tępo wpatrywał w żelki i batoniki, które w końcu kupię i pochłonę jak piekło, choć tego nie chcę i nie potrzebuję. Wiedziałem, że w przedziale będzie cisza, że nie będzie grało radyjko ani płyta CD z cygańskim disco polo, i że za moją głową będzie wyłącznie brązowa firanka, a nie dudniący głośnik, że jak już z tego pociągu wysiądę, to będę stał normalnie a nie skulony, jakbym się właśnie nażarł polskiej heroiny.
Wiedziałem, że w moim dzienniku podróży będę mógł opuścić rozdział pt. "Remonty, korki, objazdy" a w szczególności rozdział pt. "Zawalidrogi na skierniewickich rejestracjach". A jednak - okazja.
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+