Jeden z nich wdrapał się na dach, jak wielka czarna wiewiórka, drugi podchodził metodycznie do każdej kratki, z dużą zapałką, owiniętą jakimś wacikiem czy opatrunkiem... Gdy tę zapałkę zapalał, emitowała potwornie intensywny dym, który w założeniu miał lecieć do kratki, a później meandrami kominowymi na dach. W teorii. W istocie dym do kratki wlatywał tylko odrobinkę, a całą swoją siwą resztą rozpełzał się po pokojach.
W dwóch przypadkach kratka była dodatkowo zakurzona i po jej wyczyszczeniu specjalista od zadymiania musiał jeszcze raz odpalić improwizowaną świecę. Oczywiście ja, gapiący się jak idiota albo raczej jak sroka w kość, bacznie to wszystko obserwowałem, zanurzając się coraz bardziej w niedobrze pachnących kłębach. On chodził, dymił, jak ksiądz z kadzidłem, a ja za nim podążałem krok w krok, jak procesja.
Towarzyszyły nam szumiące pohukiwania krótkofalówki, której fatalna jakość dźwięku skojarzyła mi się najpierw z Grudniem 1981, a potem już jednoznacznie z takimi szarymi megafonami, co je wikariusze noszą jak plecak na stelażu w trakcie dorocznych pielgrzymek na Jasną Górę. Albo do innego jeszcze miejsca kultu.
Autobusy w dawnym Krakowie [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!