Zaglądam do nich od czasu do czasu i szacuję czas inwazji. Inwazji, gdyż po kilkudniowych deszczach i wilgotnej pogodzie ślimaki zaczną pełzać jak szalone. Jednak to, co zobaczyłem przerosło moje najgorsze oczekiwanie. Setki mięczaków długości półtora centymetra i mniejszej. Jasnobrązowej i brunatnej barwy. Wszystkie bez muszli, zaś najgorsze z nich to plamiste pomrowy.
Choć małe potrafią rozciągnąć ciało na długość palca. I będą większe, gdyż apetyt mają nieograniczony. Zeżrą każdy zielony listeczek. Nie mówię tu o sałacie czy kapuście. Każdy, nawet z siewkami ostrej w smaku rzodkiewki. W jedną noc potrafią podciąć półmetrowej wysokości sadzonki pomidorów niszcząc je bezpowrotnie. Wydawałoby się, że to powolne miękiszowy, ale uzbrojone skuteczne narządy gębowe, o czym kiedyś opowiem. Cóż, przyjdzie mi sięgać po slimakobójczą chemię, której nie lubię. Mógłbym wabić je obierzynami z warzyw wetkniętego do kontrolnych pułapek, ale nie jestem w stanie zabijać ręcznie takiej masy ślimaków. Albo chemia, albo zbiory.
