Agnieszka Żurek już spała, gdy kilka minut przed północą obudziło ją głośne łomotanie do drzwi. Po ich drugiej stronie stała sąsiadka, która na wszelkie sposoby chciała ją obudzić. - Jestem jej dozgonnie wdzięczna, bo najprawdopodobniej uratowała życie nie tylko mnie, ale również mojemu czteroletniemu dziecku - mówi dębiczanka.
Pomoc przyszła drabiną
Gdy kobieta uchyliła drzwi, cały korytarz spowijały już kłęby czarnego dymu, który błyskawicznie zaczął się wdzierać do mieszkania. Usłyszała, że pali się i powinna jak najszybciej ewakuować się z budynku.
- Wzięłam synka na ręce i próbowałam z nim wybiec na korytarz, ale dymu było już tak dużo i od razu chwytał za gardło, że po kilku krokach wycofałam się i wróciłam do pokoju. Kuba zaczął mocno kaszleć. Bałam się, że mi się udusi - opowiada.
Przerażona wyjrzała przez okno. Przed budynek zaczęły akurat podjeżdżać pierwsze wozy strażackie na sygnale.
- Otworzyłam okno i zaczęłam krzyczeć do strażaków, żeby nas ratowali, bo się udusimy. Usłyszeli. Po chwili dostawili drabinę i weszli po niej do nas, na drugie piętro. Jeden ze strażaków chwycił synka, założył mu maskę z tlenem na twarz i ciągnąc mnie za sobą sprowadził nas na dół - dodaje.
Chłopiec wspólnie z dwoma innymi osobami, ewakuowanymi nagle w noc sylwestrową ,trafił do szpitala z podejrzeniem podtrucia tlenkiem węgla.
Złe przeczucia prezesa
Na parterze i dwóch piętrach budynku przy ul. Kwiatkowskiego mieszkało w sumie 56 osób. Trzecie piętro było niezamieszkałe. Gmach to były hotel pracowniczy, zamieniony na blok socjalny. Feralnej nocy z 31 grudnia na 1 stycznia przebywało w nim ok. 40 domowników.
- Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale w tym dniu miałem przeczucie, że stanie się coś niedobrego. Nie dawało mi to spokoju. I choć był koniec roku, to nawet lampki szampana nie wypiłem z żoną, bo coś mi mówiło, że powinienem być na posterunku - opowiada Łukasz Paluch, prezes Administracji Domów Mieszkalnych, której podlega m.in. były hotel. Był jedną z pierwszych osób, które pojawiły się przy płonącym budynku, aby pomagać w akcji ratowniczej. O pożarze powiadomił go stróż, który w sylwestrową noc pełnił dyżur przy Kwiatkowskiego. To on jako pierwszy zauważył dym, zadzwonił na straż i zaczął budzić lokatorów. Łukasz Paluch nazywa go wręcz cichym bohaterem, bo dzięki szybkiej i przytomnej reakcji stróża udało się na czas wszystkich ewakuować.
Po kilku minutach przy płonącym budynku zjawili się też burmistrz Dębicy z zastępcą i kierownik MOPS. Na ul. Kwiatkowskiego przyjechali wprost z dębickiego Rynku, gdzie chwilę wcześniej składali mieszkańcom Dębicy życzenia.
- Takiego powitania Nowego Roku jeszcze nie miałem. Całą noc i poranek organizowaliśmy doraźną pomoc i zakwaterowanie dla poszkodowanych, bo ci do swoich mieszkań nie mogli wrócić - mówi Mariusz Szewczyk, burmistrz Dębicy.
Spaleniu uległo wprawdzie tylko jedno z mieszkań, ale po ocenie biegłego, decyzją inspektora nadzoru budowlanego, budynek byłego hotelu został przynajmniej na kilka tygodni wyłączony z użytkowania. Dębicki magistrat zlecił już wykonanie ekspertyzy, która określić ma stan techniczny byłego hotelu. Pożar przyspieszy podjęte wcześniej decyzje w sprawie jego gruntownego remontu.
Tymczasowe schronienie
Część lokatorów z Kwiatkowskiego pierwszą noc spędziła w ogrzewanym namiocie rozłożonym przez strażaków, a potem na polowych łóżkach w hali sportowej przy ul. Kościuszki.
Jeszcze w niedzielę 1 stycznia zwołano w trybie pilnym miejską komisję mieszkaniową, która zdecydowała o przydzieleniu tymczasowych miejsc zakwaterowania dla ewakuowanych osób. Kilkanaście z nich trafiło do schroniska brata Alberta, kilku rodzinom przydzielono mieszkania z zasobów miejskich, jednej w DPS-ie w Parkoszu. Trzy znalazły schronienie w Ośrodku Interwencji Kryzysowej. - Jest nam tutaj dobrze i niczego nie brakuje, ale najlepiej jest u siebie i najchętniej wrócilibyśmy już na swoje - mówią Andrzej Wolicki i Iwona Bielak, rodzice rocznego Aleksandra i dwuletniej Julki.
Łukasz Paluch w niedzielę długo klęczał w kościele dziękując Bogu za to, że nikt nie zginął - Gdyby pożar wybuchł godzinę, dwie później, to większość osób już spałaby. Aż boję się pomyśleć o tym, jak to wszystko by się skończyło - mówi.