- Osiągnąłem sukces, ale nie patrzę na to tak, że w jeden dzień zmieniło się moje życie. Ba, nic się
w nim nie zmieni - zapewnia 31-letni Horecki, który na co dzień prowadzi w Warszawie firmę doradztwa finansowego. Do tej pory jego największym pokerowym łupem było 30 tysięcy dol. przywiezione
z Indii.
- Gram od czterech lat, więc dość szybko doszedłem do dobrego poziomu - zauważa.
Polak gra w najpopularniejszą dziś odmianę pokera - texas holdem, która w niczym nie przypomina rozrywki utrwalonej w głowach Polaków słynnym filmem "Wielki Szu".
Nie ma ani kart w rękawie, ani papierosowego dymu. Nie ma ani szulerki, ani wódki w kieliszkach.
Są za to zawody, w których udział bierze kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Zasady rozgrywki są bardzo skomplikowane i daleko im do klasycznego, "dobieranego" pokera.
- Gra turniejowa nie ma nic wspólnego z hazardem, bo wbrew wyobrażeniem wielu ludzi to taki sam sport jak brydż lub szachy - mówi Horecki. Zapewnia, że kluczem do sukcesu są zdolności matematyczne i analityczne. Tutaj szczęście i wygrana nie mają ze sobą nic wspólnego.
Marcin zawsze gra w ciemnych okularach. - To z jednej strony ułatwia mi obserwowanie konkurentów, a z drugiej im utrudnia podglądanie moich reakcji - wyjaśnia.
Horecki wcześniej z sukcesami trenował narciarstwo, ale kontuzja zmusiła go do przerwania kariery
w wieku 19 lat. Skończył studia, w stolicy znalazł pracę, a później - nową pasję.
- Od dziecka lubiłem karty, współzawodnictwo. Pamiętam jak, jako kilkuletni brzdąc, chodziłem
za dziadkiem i nękałem go pytaniem: "Dziadek, rżniemy w karty?" - śmieje się Marcin, który wychowywał się nieopodal Nosala.
Dziś marzy o wizycie w Mekce wszystkich pokerzystów - Las Vegas i udziale w turnieju World Poker Tour. Zwycięzca może liczyć nawet na, bagatelka, 10 milionów dolarów.