Czytaj także: Opłakane skutki niesłuchania Polaków
Kilkuset małych i średnich przedsiębiorców może upaść z powodu fatalnego, w ich opinii, rozporządzenia ministra infrastruktury i budownictwa. Pracownicy drżą o pracę, ręce zacierają konkurenci: Niemcy, Łotysze, Czesi.
Chodzi o silną dotąd w naszym kraju branżę zajmującą się tzw. zabudową pojazdów, czyli np. przekształcaniem aut dostawczych i ciężarowych w busy i autobusy. Setki firm - ich zagłębie znajduje się w Krakowie i okolicach - montują siedzenia, obicia ścian i sufitów, uchwyty, oświetlenie, klimatyzację itd. Zabudowane pojazdy m.in. dowożą co dzień do Krakowa 200 tys. pracowników i studentów z całego regionu, kursując jako popularne busy.
Cwaniaków montujących lewe fotele nikt nie ściga. A cenę za to zapłacą uczciwi
Aby zarejestrować takie auto, trzeba przedstawić homologację (zaświadczenie o zgodności z przepisami). - Dotąd zabudowywałeś np. forda, który ma homologację, jechałeś do Okręgowej Stacji Kontroli Pojazdów na kontrolę okresową, diagnosta za 240 zł sprawdzał, czy wszystko jest w porządku i można było jeździć. Teraz wszystkie pojazdy musimy certyfikować drugi raz, we wskazanych przez ministra instytucjach, PIMOT i ITS, które przecież wcześniej badały fotele itp. i wzięły za to pieniądze. To po co znowu badać? - irytuje się Marek Baster, szef Krakowskiego Cechu Rzemiosł Tapicerstwo-Kuśnierstwo, w branży od 40 lat.
Jego kolega spod Krakowa wylicza: zabudowanie autobusu kosztuje 40 tys. zł, przez miesiąc zajmuje się tym kilku pracowników, atestowane części są drogie. Przedsiębiorcy zostaje góra 4 tys. zł zysku, częściej 2,5 tys. Tymczasem teraz za nowe badanie trzeba zapłacić monopoliście 3 tys. zł plus VAT i dodatkowo pokryć koszty przyjazdu (delegacji) pracownika instytucji kontrolnej.
- On tylko ogląda i robi parę fotek! I to kosztuje kilkanaście razy więcej niż kontrola w wypasionej stacji diagnostycznej - dziwi się przedsiębiorca.
Nowe przepisy miały zwiększyć bezpieczeństwo oraz wyrzucić z rynku nierzetelne firmy, zabudowujące pojazdy przy użyciu części bez atestów, np. wymontowywanych z wraków. - Jesteśmy za tym, sami to od dawna postulowaliśmy! Ale urzędnicy zmienili prawo w sposób katastrofalny, niespotykany w Europie - twierdzi Antoni T. Dąbrowski, prezes Stowarzyszenia Producentów Części Zamiennych i Pojazdów. Dowodzi, że np. w Niemczech i Czechach zrobiono to o niebo lepiej.
Formalnie polskie prawo o ruchu drogowym, którego dotyczy kontrowersyjne rozporządzenie, oparte jest - jak niemieckie i czeskie - na unijnej dyrektywie z 2007 r. Dla ułatwienia nam życia wprowadziła ona m.in. jednolite homologacje w całej Unii. Kraje UE, w tym Polska, powinny ją wdrożyć do 2009 r., ale rząd PO-PSL wyrobił się dopiero w… 2013 r. Przy tym rozszerzył, zaostrzył i skomplikował przepisy. Zaraz po ich wejściu w życie zaczęły padać pierwsze firmy.
- Liczyliśmy, że PiS to odkręci, a tu nasz minister przyjął rozporządzenie nie konsultując go z nikim. Tragiczne dla polskich firm i gospodarki skutki narastają lawinowo - ostrzega Janusz Kowalski, prezes Małopolskiej Izby Rzemiosła i Przedsiębiorczości.
Przedsiębiorcy zajmujący się przerabianiem pojazdów od kilku tygodni alarmują Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa, że wadliwe, niekonsultowane z nimi przepisy mogą zniszczyć branżę. Nikt nie chce ich słuchać.
- Zwracaliśmy się do odpowiedzialnego za tę kwestię wiceministra Jerzego Szmita. Na dwóch spotkaniach z nami nie podważał naszych racji, ale nie przyniosło to efektu. Bez odpowiedzi pozostawił również nasze pisma - mówi Antoni T. Dąbrowski, prezes Stowarzyszenia Producentów Części Zamiennych i Pojazdów. Dodaje, że ostatnią deską ratunku dla branży jest szef resortu, Andrzej Adamczyk.
- Zabiegamy o spotkanie, bo mamy wrażenie, że on chce bardziej działać dla ludzi, a nie dla wygody urzędników - tłumaczy Marek Baster, szef krakowskiego cechu tapicerów i kuśnierzy. Podkreśla, że nie chodzi tu o politykę, lecz zdrowy rozsądek i „słuchanie Polaków”, obiecane przez premier Beatę Szydło.
Dziwi się, że minister zmienił tak ważne rozporządzenie w sprawie warunków technicznych pojazdów oraz zakresu ich niezbędnego wyposażenia, z nikim tego nie konsultując.
- W efekcie znalazły się tam zapisy kuriozalne i szkodliwe. Np. ja, fachowiec z atestami, montuję w homologowanym pojeździe homologowany fotel, a mimo to muszę go jeszcze raz homologować po montażu. Po co? Chyba po to, aby instytut, który ma ministerialne błogosławieństwo i monopol, zarobił na obejrzeniu mojej roboty więcej niż ja na całej robocie - przypuszcza inny przedsiębiorca.
Tadeusz Dąbrowski, szef krakowskiego Cechu Rzemiosł Motoryzacyjnych, przypomina, że zmiana przepisów miała na celu eliminację nieuczciwych firm dokonujących nielegalnie zabudów pojazdów, a uderzyła w rzemieślników posiadających odpowiednie kwalifikacje i pozwolenia.
Firmy nielegalnie zabudowujące pojazdy rejestrują je za granicą, gdzie przepisy są przyjaźniejsze, a następnie zabudowują pojazd kupionymi bez certyfikatów i kontroli elementami, np. fotelami. Niektórzy stosują elementy wymontowane z innych pojazdów.
- Jest to bezprawie, na które ministerstwo i organy ścigania przymykają oko, nie szukając i nie ścigając z urzędu takich cwaniaków. A najwyższą cenę zapłacą przedsiębiorcy pracujący uczciwie, płacący podatki oraz polska gospodarka - kwituje Marek Baster.
Resort na razie nie odpowiedział na nasze pytania.