Justyna Kowalczyk zawsze należała do prymusek. I w nauce, i w sporcie. Z powodzeniem brała udział w szkolnych olimpiadach, docierając nawet do szczebla wojewódzkiego. A po lekcjach z upodobaniem grała z koleżankami w piłkę ręczną.
Kiedy po raz pierwszy przypięła narty?
- Pamiętam pierwszy start Justyny, była wtedy w III lub IV klasie podstawówki. Pobiegła w swojej kategorii wiekowej, choć nigdy wcześniej nie stała na nartach. Biegła trochę nieporadnie, podskakiwała na śniegu, ale wygrała - opowiada jej starsza siostra Ilona.
11-letniej Justynie bieganie na nartach nie spodobało się, narzekała, że zmarzła. I przez kilka lat wprawdzie biegała, ale bez nart. Odnosiła sukcesy w biegach przełajowych.
- Była silna, zawzięta, nigdy nie odpuszczała, dawała z siebie wszystko - wspomina Marta Skowronek, jej nauczycielka wychowania fizycznego ze szkoły podstawowej w Kasinie Wielkiej (pow. limanowski).
Do biegania na nartach dała się namówić dopiero w wieku 14 lat. - Dotarła do mnie wiadomość, że w szkole w Kasinie jest utalentowana zawodniczka - wspomina Stanisław Mrowca, trener narciarek w klubie Maraton Mszana Dolna. - Tak Justyna trafiła do nas. Po roku treningu postanowiłem, że spróbuje swoich sił w mistrzostwach Polski juniorek w Ustrzykach. Justyna zaskoczyła mnie już przed zawodami, oświadczyła, że jeśli nie wygra, to kończy z narciarstwem. Jeśli zwycięży, to pójdzie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. I dotrzymała słowa, była pierwsza w biegu młodziczek na 3 kilometry, wygrała także z koleżankami w sztafecie. I tak jak zapowiadała, wybrała naukę w SMS.
W Zakopanem poznawała techniki narciarskiego biegania, nowego stylu łyżwowego uczyła ją Barbara Sobańska. - Zawsze wiedziała czego chce, zawsze chciała być pierwsza i wszystko robić perfekcyjnie - mówi dyrektor Szkoły Mistrzostwa Sportowego.
Justyna świetnie zdała maturę i dostała się na studia, na AWF w Katowicach. Choć rodzice mieli inne plany. - Była bardzo dobrą humanistką, dlatego wspólnie z mężem marzyliśmy, aby została prawnikiem - mówi mama, pani Janina. Sama Justyna wcześniej przebąkiwała o medycynie, ale w końcu zdecydowała się na AWF.
W 1999 r. trafiła do kadry, gdzie nowym trenerem został Aleksander Wierietielny. To człowiek z życiorysem, który mógłby posłużyć za świetny scenariusz filmowy. Urodził się w Finlandii, bo tam po rozpoczęciu II wojny światowej trafili jego rodzice Rosjanie. Wychował się jednak w Kazachstanie, studiował w Moskwie (ma tytuł doktora wychowania fizycznego), a od 30 lat mieszka w Polsce. W latach 90. prowadził z sukcesami reprezentację Polski w biatlonie. - Od początku wiedziałem, że trafił mi się brylant. Justyna robiła błyskawiczne postępy, nie miała żadnych kompleksów. Zaczynała każdy bieg w zawrotnym tempie. Na początku sił starczało jej do półmetka. Ale i tak robiła furorę. Zagraniczni trenerzy przychodzili do mnie, kiwali głowami, mówili: "Ale trafił ci się talent". A ja nie tonowałem ambicji Justyny. Niech biegnie ile sił w nogach. Kiedyś zacznie jako pierwsza i nie da już sobie wydrzeć zwycięstwa.
A Justyna, kiedy słyszała, że może być kiedyś pierwsza, tylko uśmiechała się: - Nie mam nic przeciwko temu. Zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę.
I swój cel zrealizowała w styczniu 2007 r. w estońskim Otepaeae. Jako pierwsza polska biegaczka narciarska w historii tej dyscypliny sportu stanęła na najwyższym podium w zawodach o Puchar Świata. Wcześniej w 2006 r. były igrzyska olimpijskie w Turynie. Dramatyczne dla Justyny. Bo najpierw zemdlała na trasie biegu na 10 km, w parę dni później zaskoczyła wszystkich fantastyczną postawą w biegu na 30 km łyżwą, zdobywając brązowy medal.
Po biegu trener Wierietielny mówił, że ten krążek to wyłącznie jej zasługa. Kowalczyk miała inne zdanie: - Jeśli tak powiedział, to źle mówi. Z trenerem współpracuję od siedmiu lat. Jest czasem trochę nerwowo, bo oboje mamy wybuchowe charaktery. Ten medal to tylko i wyłącznie jego zasługa. Miałam ogromne szczęście, że na niego trafiłam. Dlatego moje pierwsze słowo do trenera to było - "dziękuję". A on nic nie odpowiedział. Tylko mnie przytulił.
Potem były mistrzostwa świata w Libercu (2009). Już w pierwszym biegu na 10 km klasykiem sięgnęła po "brąz". Radość w naszym obozie była wielka, bo był to historyczny medal, jeszcze nigdy polska biegaczka nie stała na podium w mistrzostwach świata. A kilka dni później w biegu łączonym na 15 km Kowalczyk była pierwsza. 31 lat polscy kibice czekali na powtórzenie wyczynu Józefa Łuszczka z mistrzostw świata w Lahti. Justyna została pierwszą polską mistrzynią świata w biegach narciarskich. Obecny na mecie Józef Łuszczek miał łzy w oczach:
- Tyle lat czekałem na powtórzenie mojego wyniku. Wiedziałem, że Justynę na to stać. Pobiegła taktycznie na szóstkę z plusem. Z wyrachowaniem, z chłodną głową. Jeśli dopisze jej zdrowie, to będziemy mieli biegaczkę światowego formatu na dwie, trzy olimpiady i kilka mistrzostw świata.
Wspaniałą serię w Libercu Kowalczyk zakończyła złotym medalem w biegu na 30 km "łyżwą" i wyjeżdżała z Czech jako królowa biegów kobiecych.
Igrzyska w Vancouver 2010. Kowalczyk jechała na nie jako jedna z faworytek. Polka narzekała jednak na trasy, uważała, że nadają się do biegania rekreacyjnego, a nie wyczynowego. Zaczęła bardzo dobrze, od srebrnego medalu w biegu sprinterskim stylem klasycznym. W biegu łączonym na 15 km do ostatnich metrów toczyła zaciętą walkę o trzecie miejsce z Norweżką Kristiną Steirą. Na mecie wyprzedziła ją o milimetry!
27 lutego 2010 roku przejdzie do historii polskich biegów narciarskich. Kowalczyk wygrała bieg na 30 km klasykiem, po morderczym finiszu na mecie wyprzedziła o pół długości narty swoją wielką rywalkę Marit Bjoergen. Ówczesny prezes PKOl Piotr Nurowski nie krył wielkiej radości i ulgi: - Wreszcie została zdjęta klątwa Wojtka Fortuny. Tyle lat czekaliśmy na złoty medal polskiego sportowca w zimowych igrzyskach. Dokonała tego dzielna dziewczyna z Kasiny Wielkiej - mówił. A Kowalczyk na Medals Plaza w Whistler odbierała złoty medal z rąk legendy polskiego sportu Ireny Szewińskiej. Na podium mistrzyni nie uroniła ani jednej łzy. - W takich momentach czuję po prostu wielką radość. Hymnu narodowego słucham zawsze z takim samym dostojeństwem i z tą samą pokorą - mówiła po dekoracji Kowalczyk.
Z kolejnych mistrzostw świata Polka zawsze wracała z medalami. Z Oslo (2011) przywiozła trzy krążki (dwa srebrne, jeden brązowy), z Val di Fiemme (2013) jeden srebrny. Tych ostatnich mistrzostw nie wspomina jednak zbyt dobrze. Była świetnie przygotowana, ale już w pierwszej konkurencji, w sprincie, miała pechowy upadek. Mocna psychicznie Kowalczyk bardzo to przeżyła, nie mogła się odnaleźć w następnych biegach, dopiero na zakończenie mistrzostw w biegu na 30 km klasykiem zdobyła tytuł wicemistrzyni świata.
W tym sezonie liczyło się tylko Soczi. Wyczuwało się, że mogą to być dla Kowalczyk ostatnie igrzyska, choć nigdy tego wprost nie powiedziała. Ale kłopoty zaczęły się już na przełomie grudnia i stycznia, kiedy Polka, na znak protestu przeciwko posunięciom organizatorów, zrezygnowała z Tour de Ski. W drugiej połowie stycznia złamana piąta kość śródstopia postawiła ją w arcytrudnej sytuacji. Kowalczyk nie mogła normalnie trenować, uparła się jednak, że wystartuje w Soczi.
- Jeśli Justyna zdobędzie medal, będzie to graniczyło z cudem - mówił przed biegiem na 10 kilometrów klasykiem Józef Łuszczek.
I wczoraj cud stał się faktem.
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+