W domu nie miał mnie kto nauczyć, jak się wypala dziegieć - mówi Sebastian Kaczmarczyk z Bielanki. - Ja jestem pierwszym w rodzinie, który się tym zajął.
Sebastian ma 18 lat. W tym roku zacznie naukę w ostatniej klasie liceum. Chce po maturze iść na studia, jeszcze nie jest do końca pewny, co to będzie, ale mówi, że jakiś kierunek związany z ziemią, choć nie rolnictwo. Może geologia - czas pokaże.
- Dzisiaj jestem pewien jednego - stanowczo mówi Sebastian. - Po studiach wrócę do Bielanki i będę tu wypalał dziegieć. Tak naprawdę nie wyobrażam sobie życia w mieście.
Ostatni dziegciarz we wsi
Rok temu, w czasie Święta Maziarzy w Łosiu, Sebastian zatrzymał się koło małego paleniska. Stał przy nim jego sąsiad z Bielanki, Roman Pękała.
- Tak naprawdę to przyciągnął mnie do pana Romana dym - opowiada. - Oczywiście domyślałem się, co to jest, przecież jestem z Bielanki, ale tak naprawdę pierwszy raz wtedy w Łosiu widziałem na żywo, jak z rurki pod małym kopczykiem kapie ciemny płyn, dziegieć właśnie.
Mężczyźni zaczęli rozmawiać o tym wypalaniu. Sebastian zadawał mnóstwo pytań, bardzo się interesował tym procesem.
Kiedyś bez tego produktu ciężko było się na wsi obyć. Nikomu już dziś niepotrzebny, zapomniany, będący tylko wspomnieniem dziegieć wytwarzany był na skalę masową przez mieszkańców dwóch łemkowskich wsi, Bielanki i Łosia. O ile produkcja dziegciu w Łosiu zanikła pod koniec XIX wieku, oddając pole produktom pochodnym ropy naftowej, o tyle w Bielance dziegieć wyrabiany był jeszcze po II wojnie światowej. Z czasem jednak i tu jego produkcja ustała.
- Ja byłem naprawdę ostatni, który jeszcze to robił - opowiada Roman Pękała. - Myślałem, że na mnie się skończy, ale pojawił się Sebastian i teraz tradycja ma szansę, żeby przetrwać - dodaje.
Historia zatacza koło
W połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, na wypalaniu dziegciu w Bielance znał się już tylko jeden człowiek, Grzegorz Feciuch. On potrafił wypalać dziegieć zarówno z kory brzozowej, jak i z sosnowych szczapek. Tego drugiego sposobu nauczył swojego wnuka Romana. Razem z nim dziegciem zajmował się właśnie Pękała. Na Romanie w rodzinie Feciuchów zakończyła się historia. Pan Grzegorz zabrał też ze sobą do grobu umiejętność wypalania białego brzozowego dziegciu.
- Miałem taki czas, że chciałem znaleźć sposoby na wypalanie tego białego - relacjonuje Roman Pękała. - Nawiozłem pod dom brzozy, cały wóz miałem, kilka dni się męczyłem. Udało mi się może z setkę płynu wypalić, więc dałem sobie spokój. Z sosny łatwiej i wiedziałem, jak to robić - dodaje, śmiejąc się głośno.
Słuchając słów pana Romana, Sebastian tajemniczo się uśmiecha.
- Mam taki cichy plan, żeby samemu nauczyć się wypalania z kory brzozowej - mówi. - Nie jest to łatwe, ale mam sporo czasu, uda się - dodaje z przekonaniem.
Młody dziegciarz zna ze szkoły prawnuka Grzegorza Feciucha, Tomasza Dosznę. Tak się złożyło, że i on zainteresował się fachem swoich przodków.
- Pobieram u Sebastiana lekcje - opowiada Tomek. - A ponieważ mam dziegciarstwo we krwi, to idzie mi bardzo dobrze. Niedługo będzie nas dwóch, a fach wróci do naszej rodziny.
To już tylko hobby
Kiedyś w Bielance był to fach przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ludzie z tego żyli. Gospodarstwa mieli małe, trzeba było dorabiać. Tym bardziej że ziemie tutaj są nieurodzajne, bo gliniaste.
- Nasi dziadowie głównie z tego żyli - tłumaczy Sebastian. - Wypalali, potem wlewali go do krosen i szli z nim w świat. Żeby jedną bańkę sprzedać, z miesiąc trzeba było chodzić - dodaje.
Krosna to taki stalowy plecak. Z boku ma przyczepiony lejek i miarkę do odmierzania dziegciu. Ludzie kupowali dwie, trzy miarki, rzadko więcej.
Sam proces wytwarzania sosnowego dziegciu wydaje się prosty.
- Pan Roman wszystko mi dokładnie opisał i w tamtym roku, gdzieś tak we wrześniu, wypaliłem swój pierwszy samodzielny dziegieć - mówi Sebastian. - O, proszę, tak to wygląda - prezentuje dumnie.
W wykopanym w ziemi dole oblepionym gliną, tzw. mielerzu, szybko układa w kopczyk wysuszone szczapki żywicznej sosny. Uszczelnia stosik zmoczonym sianem i darnią, żeby ogień się nie wydostał, i podpala. Drewno zaczyna się tlić. To sucha destylacja. Na samym dnie jest rurka, przez którą będzie ściekać gęsta brunatna ciecz. To właśnie dziegieć.
- Najtrudniej znaleźć dobre drzewo, takie, żeby biel się spaliła, a żywica ciekła - mówi Sebastian. - Uchodzi się człowiek czasem przez dwa tygodnie i nic, grzyba łatwiej znaleźć. Bo drzewo jest różnej jakości. Taczka szczap pali się przez 8-10 godzin. Z lepszego drewna wycieknie litr dziegciu, z gorszego - pół.
Z kopczyka, jaki ułożył Sebastian, wydobywa się ostry charakterystyczny dym. Po mniej więcej godzinie z rurki zaczyna kapać ciemna ciecz.
Dziegieć stosowano kiedyś w ludowej medycynie, na egzemy, parchy, wysypki, krosty i łupież, słowem: wszelkie dolegliwości skórne. Dziegieć usuwał, a przynajmniej łagodził objawy chorób.
- Połączony ze spirytusem i spożywany na czczo, leczył wrzody, bo zasusza i dezynfekuje - mówi Sebastian. - Można nim także rozrabiać nalewki, ale z umiarem. Jak się przedobrzy, to nie do wypicia będzie. Przysłowie mówiące o łyżce dziegciu, która potrafi zniszczyć beczkę miodu, jest jak najbardziej prawdziwe. Smak ma naprawdę intensywny, żywiczny - kończy.