
- W domu brakowało jedzenia, Malisz chodził w dziurawych butach, w których więcej było widać skarpetki niż podeszwy - opisuje prof. Stanisław Waltoś, autor tekstu o Maliszach w "Pitavalu krakowskim".
Na zdjęciu: Jan Malisz na sali sądowej

Wtedy poznał Marię. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, a raczej - pierwszej rozmowy. Kobieta opowiedziała mu (jak nikomu innemu) o ciężkim dzieciństwie, molestowaniu seksualnym przez różnych "wujków" i nędzy. Zaczęli razem mieszkać u matki Malisza, pobrali się. Ale pracy, choćby najprostszej, nie mogli znaleźć.
Na zdjęciu: Fragment procesu Marii i Jana Maliszów oskarżonych o morderstwo trzech osób i kradzież pieniędzy przed Sądem Okręgowym w Krakowie.
Widoczni sędziowie: przewodniczący Leonard Krupiński (w środku), Mieczysław Pilarski (1. z prawej), Józef Horski.

Był rok 1933, środek wielkiego kryzysu. Ludzie z rozpaczy rzucali się pod pociągi. Wtedy zdesperowany Malisz wpadł na chytry plan - ogłuszyć i obrabować listonosza. Chciał go napaść od tyłu, narzucić worek na głowę, związać, a pieniądze ukraść. Nie chciał mu zrobić krzywdy. W tym celu jednak należało wynająć pokój, by listonosz wszedł do niego niczego się nie spodziewając. Tak Malisz trafił na rodzinę Suskindów...
Na zdjęciu: Grupa osób na krakowskiej ulicy oczekująca na wyrok sądu.

Podając fałszywe nazwisko, Malisz przyszedł z żoną do mieszkania Suskindów przy Pańskiej 11 2 października 1933 roku, tuż po ósmej rano. Był cały spięty, bo jak obliczyli, zaraz miał przyjść listonosz. W domu było małżeństwo właścicieli i ich córka, 47-letnia stara panna.
Niespodziewanie, Suskindowa zdecydowała się nie wpuszczać Malisza do pokoju, zanim ten jej nie zapłaci. Doszło do kłótni. Malisz i jego żona zaczęli się denerwować, bo listonosz miał niedługo przyjść. Kiedy wszedł, wszyscy byli w kuchni. Plan wziął w łeb. Malisz nie wytrzymał napięcia i... strzelił listonoszowi w głowę z pistoletu, który miał przy sobie.
Na zdjęciu: Grupa osób na krakowskiej ulicy oczekująca na wyrok sądu.