Między emerytowanym górnikiem Janem B. i emerytką Zofią G. najpierw była miłość, potem czteroletni związek, a w końcu tragiczny finał burzliwej znajomości. Doszło do niego, bo Jan B. nie był w stanie się pogodzić z tym, że Zofia G. miała dość jego pijackich awantur i zostawiła go na lodzie.
Chociaż nie mieszkali razem, Zofia G. dbała o Jana B. Gotowała mu posiłki, prała ubrania. On rewanżował się pomocą przy remoncie jej mieszkania. Problemem był jednak alkohol. Nietrzeźwy Jan B. stawał się agresywny. Już w 2007 r. dotkliwie pobił kobietę, uderzał jej głową o ścianę, ubliżał. Jednak Zofia G. nie zgłosiła wtedy sprawy na policję, a znajomym mówiła, że spadła ze schodów.
Po kolejnej awanturze, w lutym 2008 r. zdecydowała, że zrywa toksyczną znajomość. Jan B. jednak nie ustępował. Dzwonił, groził, nachodził byłą przyjaciółkę. Po raz kolejny pojawił się przed jej mieszkaniem 15 kwietnia 2008 r. Był pijany. Walił do drzwi, ale Zofia G. nie otwierała. Nie chciała też z nim rozmawiać, kiedy po godzinie wyszła z mieszkania wyrzucić śmieci i spotkała mężczyznę na schodach przed blokiem. Wróciła do siebie i znowu zamknęła drzwi na klucz. Jan B. i wtedy nie dał za wygraną: dobijał się pięściami, by wpuściła go do środka, stawał się coraz bardziej agresywny. W końcu wszedł do mieszkania sąsiadki.
Po chwili zjawiła się tam Zofia G. Usiadła na krześle w kuchni. Uspokoiła się, przekonana, że w obecności innej osoby Jan B. nie zrobi jej krzywdy. Mężczyzna - niski, tęgi, siwiejący 68-latek zaczął chodzić po kuchni i w dalszym ciągu namawiał przyjaciółkę, by się pogodzili i wrócili do jej mieszkania, jednak kobieta stanowczo odmawiała. Wtedy Jan B. wyjął z kieszeni scyzoryk i lewą ręką, bez ostrzeżenia, zadał nim cios w szyję Zofii G.
Gdy próbował ponowić uderzenie, sąsiadka Maria D. zdążyła doskoczyć i jednym ruchem odepchnąć agresora. Mężczyzna wybiegł z mieszkania, Maria D. pobiegła po pomoc do sąsiada. Razem próbowali ratować pokrzywdzoną. W tym czasie Jan B. podbiegł do auta wnuka, który czekał na dziadka przed blokiem.
- Odjeżdżaj, ja zostaję, chyba się powieszę - rzucił wnukowi. Ten nie wiedział, o co chodzi. Dopytywał się, co zaszło w mieszkaniu Zofii G. - Chyba ją zabiłem, a na pewno zrobiłem jej krzywdę i teraz nie mam po co żyć - lamentował Jan B. Długo nie chciał wsiąść do samochodu wnuka. Po chwili wręczył mu klucze do swojego mieszkania i scyzoryk z 8,5-centymetrowym ostrzem. Wnuk zawiózł dziadka na policję. Tam zakrwawionego mężczyznę zatrzymano do wyjaśnień. We krwi miał 2 promile alkoholu.
- Nie wiem, co się stało, byłem w szoku. Zobaczyłem, że mam krew na ubraniu, to zgłosiłem się na komisariat - tłumaczył się na przesłuchaniu przed prokuratorem, a potem na sali rozpraw krakowskiego sądu, gdzie odpowiadał za usiłowanie zabójstwa byłej partnerki. - Nie chciałem nikogo zabić, nie wiem co się zdarzyło - mętnie opowiadał.
Zofia G. trafiła do szpitala, gdzie cudem uratowano jej życie, bo ostrze o milimetry minęło tętnicę. Jan B. znalazł się za kratkami. Zaprzeczał, by wcześniej groził kobiecie. Biegli lekarze wypowiedzieli się, że zaatakował pokrzywdzoną mając w znacznym stopniu ograniczoną poczytalność. Ponadto twierdzili, że ma chwiejną osobowość, jest impulsywny, słabo się kontroluje w sytuacji stresu.
Na procesie przed sądem oskarżony wyraził skruchę, ale w dalszym ciągu mówił, że nie pamięta przebiegu zdarzenia. - Wiem tylko, że źle zrobiłem, żałuję, przepraszam - podkreślał mężczyzna. Mówił, że nikogo nie chciał zabić, a do Zofii G. poszedł, bo miał tam swoje rzeczy osobiste, które postanowił odebrać. Twierdził, że Zofia G. powiedziała mu przez drzwi, że jego rzeczy zostawiła w reklamówce u sąsiadki, więc tam zaglądnął, a po chwili zjawiła się tam również jego konkubina. Wówczas musiało się wydarzyć coś złego.
Zofia G. zeznawała przed sądem pod nieobecność oskarżonego. Płakała, była roztrzęsiona. Przyznała, że wcześniej nie zgłaszała policji i rodzinie, że Jan B. używa wobec niej przemocy, bo wstydziła się składać doniesienie na, jak powiedziała, starego, schorowanego człowieka.